DeletedUser
Guest
Witam wszystkich!
Postanowiłem w końcu napisać jakiś dłuższy tekst i na temat wybrałem naszą "ukochaną" grę. W tej powieści będę pisał o walecznym Galu, w czasach zanim Juliusz Cezar zaczął swoje podboje w Europie. Nasz Gal, Manche (tylko takie imię mi wpadło do głowy ) przeżyje (a może i nie?) bardzo ciekawą historię pełną zwrotów akcji i zaskoczeń. Proszę o wyrozumiałość bo jednak jestem dopiero nowicjuszem w pisaniu i tekst nie będzie doskonały. Proszę też o konstruktywną krytykę abym mógł poprawić błędy i edytować posta. Życzę miłej lektury!
© Copyright by LaManche, 2012 (Krzysztof P. Dudek)
Wersja robocza, nie na sprzedaż ani do rozpowszechniania przez osoby trzecie.
P.S. Ta część jest bardziej "wprowadzeniem" wiec nie będzie oszałamiającej akcji.
Rozdział Pierwszy - Samotny Strażnik
"Zima tego roku przyszła o wiele wcześniej niż zwykle. Górskie potoki mające swoje źródła w wiecznie pokrytych śniegiem Alpach, już od kilku dni są skute grubym lodem a ziemia stała się twarda jak skała. Okoliczne wioski nie są przygotowane na tak ostry mróz i to tak wcześnie, nie zdążyli nawet zebrać ostatnich żniw. Groźba spędzenia zimy w głodzie staje się realna. Muszą teraz wyżywić siebie tym co im pozostało z ciepłego lata które teraz wydaje się być odległym wspomnieniem pogrzebanym przez śniegi. Mnie to nie dotyczy. Ja zawszę znajduję jedzenie w wiklinowym koszyku, schowanym dla mnie w korzeniach pewnego starego dębu...
Myśliwi próbują łowów aby przetrwać i wyżywić liczne rodziny; widzę ich często jak włóczą się po lesie odziani w futra zwierząt, drżący z zimna i niezgrabnie trzymając napięte łuki. Zawsze wracają z pustymi rękoma. Nie mają co liczyć na zwierzynę bo ta żyjąca w puszczy Rhone-Alpes już dawno wyruszyła w cieplejsze rejony Galii. Wrócą dopiero gdy grube śniegi stopnieją a świeże pędy traw wychylą się ku słońcu.
Zastanawiało to mnie i spędziłem nie jeden bezczynny dzień na rozmyślania. Dlaczego brakuje zwierzyny? Nigdy wcześniej nie brakowało jeleni i łań w puszczy ale też nigdy wcześniej nikt z tutejszych nie doświadczył tak ostrej zimy. Nawet ci co liczyli sobie piędziesiąt lat, choć może to pamięć zaczyna płatać im figle?
Oczywiście w puszczy są jeszcze inni myśliwi oprócz ludzi. Ci są gwałtowni, okrutni i nieprzewidywalni w swych poczynaniach. Często widzę ich błyszczące ślepia w ciemności i masywne cienie gdy ich pokryte futrem cielska przebiegają pomiędzy drzewami. Wilki.
Co noc wyją głośno, żaląc się księżycowi a w ich głosach brzmi rozpacz i gniew. One też głodują. Ich wycia spędzają sen z moich powiek i zapewne innych, śpiących ludzi w okolicznych wioskach. Wilki podczas okresu głodowania, stawały się jeszcze bardziej zuchwałe niż zwykle. W przeciwieństwie do ludzi, te bestie były o wiele lepiej przystosowane do zimowego klimatu a ludzcy myśliwi polujący na ich terenach już nie raz stawali się zwierzyną."
Z dziennika Manche'a.
4018 dzień po "wygnaniu".
Na ponurym niebie zaczęły się zbierać śnieżne chmury a porwisty wiatr niósł ze sobą lodowate powietrze i zapowiedź gwałtownej śnieżycy. Ten sam wiatr który wiał wysoko nad Alpami, teraz łagodnie rozwiał jego kruczoczarne włosy i sprawił że zadrżał ze wszechobecnego chłodu. Przenikał on jego skórę i sztywne mięśnie aż do samych kości. Ta zima była gorsza niż wszystkie inne, które bogowie pozwolili mu przeżyć. Może w tą w końcu okażą mu łaskę zabijając go?
Manche, stał samotnie na wysokiej wieży obserwacyjnej z ramionami mocno skrzyżowanymi na piersi w bez owocnej próbie zatrzymania choć odrobiny swojego ciepła. Jak zwykle patrzył bezmyślnie w szeroką, śnieżną pustynię rozciągającą się przed nim niczym mapa. W oddali widział liczne budynki pobliskiej wsi i szary dym wydobywający się gęsto z ich kominków; psy należące do wieśniaków ujadały głośno i rozpaczliwie. Domagały się jedzenia a ich właściciele im go skąpili bo sami mieli za mało aby przetrwać. Najpierw wieśniacy musieli wyżywić samych siebie a potem trzodę i na końcu psy. Wiele z nich na pewno nie dożyje następnego lata.
Ostatnia burza pokryła dachy wszystkich domów niepozornym, białym śniegiem. Nawet z tej odległości widział jak większość dachów zaczyna się zapadać do środka pod ogromnym ciężarem. Miał nadzieję że wieśniacy mają wystarczająco oleju w głowie aby spostrzec że następna burza będzie dla nich fatalna w skutkach.
Westchnął i spojrzał w ponure niebo. Z tych ciemnych chmur lada moment zacznie gęsto padać a wtedy będzie dla ich za późno. Zanim zrozumieją co się dzieje to ich chaty będą już zniszczonymi ruinami nie zdatnymi do zamieszkania. Zapadną się pod ciężarem śniegu. Miał ochotę porzucić tą cholerną wieżę i ostrzec tych wieśniaków przed katastrofą. Przez ułamek sekundy naprawdę chciał otworzyć klapę w podłodze i zejść po drabinie aż na sam dół. Ale powstrzymał się od tego. Druid na pewno by się dowiedział. Dowiedział by się i wezwał by kilku wojowników aby go zabić podczas snu, za złamanie danej mu przysięgi.
Nie wolno było mu nawiązać kontaktu z żadnym człowiekiem czy wioską bo "zawsze miał być niewidoczny a samemu widzieć wszystko". Przypomniała mu się jego rozmowa z druidem, w ostatni dzień jego pobytu w wiosce; zanim ruszył ku spotkaniu z samotnością...
„-Synu Teutatesa... - wyszeptał cicho druid głaszcząc swoją długą, siwą brodę kościstymi palcami. Jego szkliste spojrzenie wędrowało po drewnianym suficie na którym wisiały wysuszone wieńce wszelakich ziół.
Twarz druida była już stara i pokryta siatkami głębokich zmarszczek ale nadal pozostawał w niej cień młodości.
- Jestem, tak jak kazałeś – Manche ukląkł z czcią przed starą postacią siedzącą na skórzanym fotelu. Nigdy nie widział druida w takim stanie i był przestraszony że on wkrótce umrze.
Chociaż mocno osłabiony, druid zobaczył obawy wypisane na jego twarzy.
- Dawno wszedłem w wiek późnej starości i nie potrafię pojąć dlaczego moje życie trwa, mimo że przekroczyło granice które matka natura wyznaczyła ludzkim istotom... - wychrypiał druid łapczywie łapiąc powietrze. Mówienie sprawiało mu wielką trudność - Anioł śmierci o mnie nie zapomniał... Często daje mi znać że czeka na mą duszę po przez ból, potrafiący złamać największego wojownika. Może daje mi czas abym jak najdłużej chronił wioskę, albo to moje eliksiry i mikstury, opierają się jego mocy? To nieważne... A ty najmniej powinieneś się mną martwić, synu Teutatesa.
Druid zawsze zwracał się do młodych mężczyzn jako „Synowie Teutatesa”, Galijskiego boga wojny. Tak próbował ich nauczyć że bogowie nad nimi czuwają o każdej porze dnia i nocy.
- Błagam ciebie, nie zawiedź mnie. Zło stworzone przez Bogów czyha na nas wszędzie, a ty właśnie zostałeś nowym Obserwatorem. Do ciebie będzie należeć zadanie aby chronić nas i ostrzegać nas. Do póki nie wypatrzysz zła, nie wracaj. Jednak gdy Bogowie postanowią zwrócić na nas innych ludzi, przyjdź czym prędzej aby nas ostrzec.
- A więc to bogowie zsyłają na nas zło?
- Bogowie robią rożne rzeczy gdy zbaczamy z przeznaczonej nam ścieżki. A teraz idź stąd i pożegnaj się z rodziną...”
Wspomnienie wywołało kilka łez ale natychmiast starł je rękawem. Stał tak, wysoko na swojej wieży strażniczej, ukrytej pomiędzy drzewami na skraju lasu i obserwował. To było jego zadanie. Chronić wioskę ukrytą głęboko w lesie i ludzi w niej mieszkających.
Ale to było jego zadaniem już od tak wielu lat. Chciał zmian.
Chociaż było tak zimno że jego kości drętwiały a wargi pękały to ledwo odczuwał ten mróz. Twarz go piekła a oddech stawał się białą chmurą. Jednak zbyt wiele lat spędził w samotności, wypatrując zagrożeń, aby przejmować się swoim ciałem które i tak po jedenastu latach przywykło do mroźnego klimatu Alp. Nosił zresztą własnoręcznie zszyte ze sobą skóry wilków, tworzące swoisty pancerz przed zimnem. To mu absolutnie wystarczało.
Nagły ruch na głównym traktacie przykuł jego uwagę. Z niedowierzaniem wbił w niego swój sokoli wzrok i zobaczył grupę jeźdźców. Szybko ich policzył i z grozą odkrył że było ich aż trzydziestu. Stanowczo za dużo jak na grupkę podróżników szukających noclegu. Nigdy przedtem nie widział aż tylu jeźdźców naraz. Ich stalowe hełmy błyszczące złowrogo w ostatnich promieniach słońca, przysłoniętego przez mroczne chmury, i ich szare płaszcze furgoczące na wietrze sprawiły że jego serce zaczęło szybciej bić; wyglądali niczym drapieżne jastrzębie gdy pędzili galopem przez śnieżne wydmy wzbijając w powietrze tumany białego pyłu.
Kiedy jeźdźcy byli prawie u podnóży lasu, wyraźnie zobaczył zarysy broni pod ich płaszczami. Głośno popędzali swoje wierzchowce zmuszając ich do większego wysiłku nie szczędząc im uderzeń skórzanymi biczami. Gorące oddechy spoconych koni parowały i piana toczyła im się z pysków. Sapały tak głośno że nawet on je słyszał stojąc na swojej wieży.
Jeden z jeźdźców miał na plecach charakterystyczny topór bojowy. Manche widział już kiedyś taki. Przez jego ciało przebiegły ciarki ale nie z powodu zimna.
Germanie.
Germanie. Nie był pewien czy powinien tańczyć z radości czy przeklinać los. Na to właśnie czekał od tak dawna. Ci jeźdźcy nieświadomie stali się jego wybawcami. Uwolnili go z pod przysięgi danej druidowi.
„Do póki nie wypatrzysz zła, nie wracaj. Jednak gdy Bogowie postanowią zwrócić na nas innych ludzi, przyjdź czym prędzej aby nas ostrzec.”
Trzydziestu jeźdźców skierowało swoje wierzchowce w kierunku jedynej osady. Manche zamarł. Wiedział co zaraz się stanie ale nie mógł w to uwierzyć. Wiele lat temu widział jak ta wioska była budowana, belka po belce, chata za chatą i nie chciał widzieć jak po raz pierwszy jej budynki są plądrowane i podpalane a na wieśniakach dokonywano mordów gdy ci stają w obronie swoich dobytków. Ale najbardziej współczuł młodym kobietom. To one zostaną same z obcym nasieniem w sobie a gdy minie rok wydadzą na świat pokolenie bękartów...
Najgorsze było to że nic nie mógł zrobić dla tych ludzi. Ponownie tego mroźnego dnia uronił kilka łez.
Jednak mógł tylko ostrzec swoich.
Odwrócił się i zdecydowanym ruchem otworzył klapę w podłodze. Zeskoczył po drabinie aż znalazł się w skromnej izbie na samym dole wieży. Ogień w kominku już dawno wygasł pozostawiając czarne pogorzelisko. Nie zamierzał już nigdy go ponownie rozpalać ani zasnąć na wysłużonym legowisku z gałązek i jesiennych liści. To tutaj przyszło mu prowadzić swoją marną egzystencję, ale nareszcie poczuł słodki smak wolności... ale też i gorzkawy smak smutku.
Ciąg dalszy nastąpi. Bardzo proszę o komentarze bo to dla mnie bardzo ważne!
Postanowiłem w końcu napisać jakiś dłuższy tekst i na temat wybrałem naszą "ukochaną" grę. W tej powieści będę pisał o walecznym Galu, w czasach zanim Juliusz Cezar zaczął swoje podboje w Europie. Nasz Gal, Manche (tylko takie imię mi wpadło do głowy ) przeżyje (a może i nie?) bardzo ciekawą historię pełną zwrotów akcji i zaskoczeń. Proszę o wyrozumiałość bo jednak jestem dopiero nowicjuszem w pisaniu i tekst nie będzie doskonały. Proszę też o konstruktywną krytykę abym mógł poprawić błędy i edytować posta. Życzę miłej lektury!
© Copyright by LaManche, 2012 (Krzysztof P. Dudek)
Wersja robocza, nie na sprzedaż ani do rozpowszechniania przez osoby trzecie.
P.S. Ta część jest bardziej "wprowadzeniem" wiec nie będzie oszałamiającej akcji.
Rozdział Pierwszy - Samotny Strażnik
"Zima tego roku przyszła o wiele wcześniej niż zwykle. Górskie potoki mające swoje źródła w wiecznie pokrytych śniegiem Alpach, już od kilku dni są skute grubym lodem a ziemia stała się twarda jak skała. Okoliczne wioski nie są przygotowane na tak ostry mróz i to tak wcześnie, nie zdążyli nawet zebrać ostatnich żniw. Groźba spędzenia zimy w głodzie staje się realna. Muszą teraz wyżywić siebie tym co im pozostało z ciepłego lata które teraz wydaje się być odległym wspomnieniem pogrzebanym przez śniegi. Mnie to nie dotyczy. Ja zawszę znajduję jedzenie w wiklinowym koszyku, schowanym dla mnie w korzeniach pewnego starego dębu...
Myśliwi próbują łowów aby przetrwać i wyżywić liczne rodziny; widzę ich często jak włóczą się po lesie odziani w futra zwierząt, drżący z zimna i niezgrabnie trzymając napięte łuki. Zawsze wracają z pustymi rękoma. Nie mają co liczyć na zwierzynę bo ta żyjąca w puszczy Rhone-Alpes już dawno wyruszyła w cieplejsze rejony Galii. Wrócą dopiero gdy grube śniegi stopnieją a świeże pędy traw wychylą się ku słońcu.
Zastanawiało to mnie i spędziłem nie jeden bezczynny dzień na rozmyślania. Dlaczego brakuje zwierzyny? Nigdy wcześniej nie brakowało jeleni i łań w puszczy ale też nigdy wcześniej nikt z tutejszych nie doświadczył tak ostrej zimy. Nawet ci co liczyli sobie piędziesiąt lat, choć może to pamięć zaczyna płatać im figle?
Oczywiście w puszczy są jeszcze inni myśliwi oprócz ludzi. Ci są gwałtowni, okrutni i nieprzewidywalni w swych poczynaniach. Często widzę ich błyszczące ślepia w ciemności i masywne cienie gdy ich pokryte futrem cielska przebiegają pomiędzy drzewami. Wilki.
Co noc wyją głośno, żaląc się księżycowi a w ich głosach brzmi rozpacz i gniew. One też głodują. Ich wycia spędzają sen z moich powiek i zapewne innych, śpiących ludzi w okolicznych wioskach. Wilki podczas okresu głodowania, stawały się jeszcze bardziej zuchwałe niż zwykle. W przeciwieństwie do ludzi, te bestie były o wiele lepiej przystosowane do zimowego klimatu a ludzcy myśliwi polujący na ich terenach już nie raz stawali się zwierzyną."
Z dziennika Manche'a.
4018 dzień po "wygnaniu".
Na ponurym niebie zaczęły się zbierać śnieżne chmury a porwisty wiatr niósł ze sobą lodowate powietrze i zapowiedź gwałtownej śnieżycy. Ten sam wiatr który wiał wysoko nad Alpami, teraz łagodnie rozwiał jego kruczoczarne włosy i sprawił że zadrżał ze wszechobecnego chłodu. Przenikał on jego skórę i sztywne mięśnie aż do samych kości. Ta zima była gorsza niż wszystkie inne, które bogowie pozwolili mu przeżyć. Może w tą w końcu okażą mu łaskę zabijając go?
Manche, stał samotnie na wysokiej wieży obserwacyjnej z ramionami mocno skrzyżowanymi na piersi w bez owocnej próbie zatrzymania choć odrobiny swojego ciepła. Jak zwykle patrzył bezmyślnie w szeroką, śnieżną pustynię rozciągającą się przed nim niczym mapa. W oddali widział liczne budynki pobliskiej wsi i szary dym wydobywający się gęsto z ich kominków; psy należące do wieśniaków ujadały głośno i rozpaczliwie. Domagały się jedzenia a ich właściciele im go skąpili bo sami mieli za mało aby przetrwać. Najpierw wieśniacy musieli wyżywić samych siebie a potem trzodę i na końcu psy. Wiele z nich na pewno nie dożyje następnego lata.
Ostatnia burza pokryła dachy wszystkich domów niepozornym, białym śniegiem. Nawet z tej odległości widział jak większość dachów zaczyna się zapadać do środka pod ogromnym ciężarem. Miał nadzieję że wieśniacy mają wystarczająco oleju w głowie aby spostrzec że następna burza będzie dla nich fatalna w skutkach.
Westchnął i spojrzał w ponure niebo. Z tych ciemnych chmur lada moment zacznie gęsto padać a wtedy będzie dla ich za późno. Zanim zrozumieją co się dzieje to ich chaty będą już zniszczonymi ruinami nie zdatnymi do zamieszkania. Zapadną się pod ciężarem śniegu. Miał ochotę porzucić tą cholerną wieżę i ostrzec tych wieśniaków przed katastrofą. Przez ułamek sekundy naprawdę chciał otworzyć klapę w podłodze i zejść po drabinie aż na sam dół. Ale powstrzymał się od tego. Druid na pewno by się dowiedział. Dowiedział by się i wezwał by kilku wojowników aby go zabić podczas snu, za złamanie danej mu przysięgi.
Nie wolno było mu nawiązać kontaktu z żadnym człowiekiem czy wioską bo "zawsze miał być niewidoczny a samemu widzieć wszystko". Przypomniała mu się jego rozmowa z druidem, w ostatni dzień jego pobytu w wiosce; zanim ruszył ku spotkaniu z samotnością...
„-Synu Teutatesa... - wyszeptał cicho druid głaszcząc swoją długą, siwą brodę kościstymi palcami. Jego szkliste spojrzenie wędrowało po drewnianym suficie na którym wisiały wysuszone wieńce wszelakich ziół.
Twarz druida była już stara i pokryta siatkami głębokich zmarszczek ale nadal pozostawał w niej cień młodości.
- Jestem, tak jak kazałeś – Manche ukląkł z czcią przed starą postacią siedzącą na skórzanym fotelu. Nigdy nie widział druida w takim stanie i był przestraszony że on wkrótce umrze.
Chociaż mocno osłabiony, druid zobaczył obawy wypisane na jego twarzy.
- Dawno wszedłem w wiek późnej starości i nie potrafię pojąć dlaczego moje życie trwa, mimo że przekroczyło granice które matka natura wyznaczyła ludzkim istotom... - wychrypiał druid łapczywie łapiąc powietrze. Mówienie sprawiało mu wielką trudność - Anioł śmierci o mnie nie zapomniał... Często daje mi znać że czeka na mą duszę po przez ból, potrafiący złamać największego wojownika. Może daje mi czas abym jak najdłużej chronił wioskę, albo to moje eliksiry i mikstury, opierają się jego mocy? To nieważne... A ty najmniej powinieneś się mną martwić, synu Teutatesa.
Druid zawsze zwracał się do młodych mężczyzn jako „Synowie Teutatesa”, Galijskiego boga wojny. Tak próbował ich nauczyć że bogowie nad nimi czuwają o każdej porze dnia i nocy.
- Błagam ciebie, nie zawiedź mnie. Zło stworzone przez Bogów czyha na nas wszędzie, a ty właśnie zostałeś nowym Obserwatorem. Do ciebie będzie należeć zadanie aby chronić nas i ostrzegać nas. Do póki nie wypatrzysz zła, nie wracaj. Jednak gdy Bogowie postanowią zwrócić na nas innych ludzi, przyjdź czym prędzej aby nas ostrzec.
- A więc to bogowie zsyłają na nas zło?
- Bogowie robią rożne rzeczy gdy zbaczamy z przeznaczonej nam ścieżki. A teraz idź stąd i pożegnaj się z rodziną...”
Wspomnienie wywołało kilka łez ale natychmiast starł je rękawem. Stał tak, wysoko na swojej wieży strażniczej, ukrytej pomiędzy drzewami na skraju lasu i obserwował. To było jego zadanie. Chronić wioskę ukrytą głęboko w lesie i ludzi w niej mieszkających.
Ale to było jego zadaniem już od tak wielu lat. Chciał zmian.
Chociaż było tak zimno że jego kości drętwiały a wargi pękały to ledwo odczuwał ten mróz. Twarz go piekła a oddech stawał się białą chmurą. Jednak zbyt wiele lat spędził w samotności, wypatrując zagrożeń, aby przejmować się swoim ciałem które i tak po jedenastu latach przywykło do mroźnego klimatu Alp. Nosił zresztą własnoręcznie zszyte ze sobą skóry wilków, tworzące swoisty pancerz przed zimnem. To mu absolutnie wystarczało.
Nagły ruch na głównym traktacie przykuł jego uwagę. Z niedowierzaniem wbił w niego swój sokoli wzrok i zobaczył grupę jeźdźców. Szybko ich policzył i z grozą odkrył że było ich aż trzydziestu. Stanowczo za dużo jak na grupkę podróżników szukających noclegu. Nigdy przedtem nie widział aż tylu jeźdźców naraz. Ich stalowe hełmy błyszczące złowrogo w ostatnich promieniach słońca, przysłoniętego przez mroczne chmury, i ich szare płaszcze furgoczące na wietrze sprawiły że jego serce zaczęło szybciej bić; wyglądali niczym drapieżne jastrzębie gdy pędzili galopem przez śnieżne wydmy wzbijając w powietrze tumany białego pyłu.
Kiedy jeźdźcy byli prawie u podnóży lasu, wyraźnie zobaczył zarysy broni pod ich płaszczami. Głośno popędzali swoje wierzchowce zmuszając ich do większego wysiłku nie szczędząc im uderzeń skórzanymi biczami. Gorące oddechy spoconych koni parowały i piana toczyła im się z pysków. Sapały tak głośno że nawet on je słyszał stojąc na swojej wieży.
Jeden z jeźdźców miał na plecach charakterystyczny topór bojowy. Manche widział już kiedyś taki. Przez jego ciało przebiegły ciarki ale nie z powodu zimna.
Germanie.
Germanie. Nie był pewien czy powinien tańczyć z radości czy przeklinać los. Na to właśnie czekał od tak dawna. Ci jeźdźcy nieświadomie stali się jego wybawcami. Uwolnili go z pod przysięgi danej druidowi.
„Do póki nie wypatrzysz zła, nie wracaj. Jednak gdy Bogowie postanowią zwrócić na nas innych ludzi, przyjdź czym prędzej aby nas ostrzec.”
Trzydziestu jeźdźców skierowało swoje wierzchowce w kierunku jedynej osady. Manche zamarł. Wiedział co zaraz się stanie ale nie mógł w to uwierzyć. Wiele lat temu widział jak ta wioska była budowana, belka po belce, chata za chatą i nie chciał widzieć jak po raz pierwszy jej budynki są plądrowane i podpalane a na wieśniakach dokonywano mordów gdy ci stają w obronie swoich dobytków. Ale najbardziej współczuł młodym kobietom. To one zostaną same z obcym nasieniem w sobie a gdy minie rok wydadzą na świat pokolenie bękartów...
Najgorsze było to że nic nie mógł zrobić dla tych ludzi. Ponownie tego mroźnego dnia uronił kilka łez.
Jednak mógł tylko ostrzec swoich.
Odwrócił się i zdecydowanym ruchem otworzył klapę w podłodze. Zeskoczył po drabinie aż znalazł się w skromnej izbie na samym dole wieży. Ogień w kominku już dawno wygasł pozostawiając czarne pogorzelisko. Nie zamierzał już nigdy go ponownie rozpalać ani zasnąć na wysłużonym legowisku z gałązek i jesiennych liści. To tutaj przyszło mu prowadzić swoją marną egzystencję, ale nareszcie poczuł słodki smak wolności... ale też i gorzkawy smak smutku.
Ciąg dalszy nastąpi. Bardzo proszę o komentarze bo to dla mnie bardzo ważne!
Ostatnio edytowane przez moderatora: