New Millenium Swords (Arvahall - 1)

farigoslaw

Szlachcic zagrodowy
Swords of the Dragon Kroniki tom 1





Za wszelką cenę (cz.1/2)





Mijał 6 dzień wyprawy, resztki kompanii pod moim dowodzeniem pomieściły się na podjeździe


należącym do jednego z miejscowych gospodarzy. Żołnierze "zlepili się" w jednorodną masą próbując


uchronić się przed zimnem ale i tak dało się słyszeć brzęczenie zbroi spowodowane telepaniem się


z zimna ciężkozbrojnych.


"No niech że on w końcu się zjawi bo tu pomarźniemy" pomyślałem. W rzeczywistości bardziej sie martwiłem


o moich żolnierzy, ja miałem przy sobie swój smoczy medalion emanujący nieskończoną energią, dziedzictwo


ostatnich smoków, miał on jednak mocno ograniczony zasięg, sytuację pogorszała śnieżyca


szalejąca od kilku dni na całym kontynencie.


- Lordzie farigosław - usłyszałem męski głos gdzieś za sobą.


Gdy się odwróciłem wpatrując się w ciemność wyjącego śniegu zobaczyłem jak z nicości żywiołu wyłania się


średniego wzrostu szczupła postać, w miarę gdy ten ktoś się zbliżał stało


się jasne że ten ktoś nie ma na głowie ani jednego włosa i jest ubrany w... togę rzymskiego senatora.


"Matko i córko!" - pomyślałem, zapominając na chwilę że przecież nie tylko ja odzidziczyłem moce ostatnich smoków


- Lordzie Bodimos - odparłem.


Generał Bodimos, znany też jako Bolimos, był doświadczonym dowódcą, przeszedł przez całą Świętą Wojnę od samego początku,


jednak nieustanny ciężar strat i niewinnych ofiar oraz cierpienie mieszkańców w sektorach GVG wywarły na nim


swój mroczny wpływ i choć ja znałem go od tej dobrej strony powiadali że dla hamów nie miał litości i kilka osób


wyłapało od niego ostre uwagi niezależnie od posiadanych przez nie tytułów.


- Kapitanie, ogłoście wymarsz! - krzyknąłem próbując przekrzyczeć śnieżycę


- Tak jest! Wymarsz! - odezwał się echem zza zasłony ze śniegu kapitan Dobosz.


Cała kompania zerwała się z miejsca w tej samej chwili.





Za wszelką cenę (cz.2/2)





Głodni i przemarznięci, prawie wszyscy ranni, kompania niedobitków parła do przodu. Po kilku godzinach marszu śnieg


zaczął odpuszczać i po kolejnych dziesięciu minutach zupełnie przestało padać. Dopiero teraz stał się widoczny kontrast pomiędzy


stanem mojego wojska a potężną armią mojego towarzysza podróży. Okazał się nim generał Bodimos, którego z rozkazu dowódstwa


mieliśmy odeskortować w drodze powrotnej z Pól Chwały do granic Królestwa Swordów, gdzie miał się spotkać z wysłannikami


sojuszników z Azylu. Gdy wycie pogody ucichło wreszcie mogliśmy porozmawiać. Wspominaliśmy stare dobre czasy gdy wszystko było


lepsze a lokalne konflikty nie przybierały postaci totalnej zagłady. Po jakimś czasie Bodimos spytał:


- I co fari, dalej uważasz że było warto?


- Ale co? - spytałem chcąc sie upewnic o co dokładnie chodzi


- No ta wojna, warto było do niej dołączyć?


- Wierzę że trzeba walczyć żeby iść dalej - sam nie do końca wierzyłem w to co mówię.


- Ale za jaką cenę?!


Rzeczywiście cena była wysoka, przez kilka lat nieustannych wojen straciliśmy na polu walki wielu wartościowych ludzi.


Na jednej z wypraw zaginęła nasza Królowa Smoków, bohatersko ściągając na siebie siły wroga ratując tym samym tysiące niewinnych


cywili w ośmiu sektorach GVG.


- Przynajmniej walczymy w słusznej sprawie - odparłem


- Tak jasne, po stronie dobra co? - uśmiechnął się i to w pewnym stopniu rozładowało napięcie jakie powstało.


Pod koniec dnia dotarliśmy do granic królestwa.


- Tu się pożegnamy, wracajcie do domu cało, trzymaj sie fari


- Na razie Bodi


Ruszyliśmy wraz z moimi niedobitkami w kierunku stolicy. Bodimos wraz ze swoim wojskiem ruszyli drogą przez środek lasu i gdy po kilku


minutach zniknęli wśród zasp zaczął padać snieg, po chwili śnieżyca wróciła z dawną siłą a przez chwilę każdy z nas miał cichą nadzieję


że może to już koniec zimy, natomiast nikt z nas nie przepuszczał że to dopiero początek i największa próa była dopiero przed nami.


Przez całą drogę do domu szedłem w milczeniu zastanawiając się " Czy było warto?"
 

farigoslaw

Szlachcic zagrodowy
Swords of the Dragon Kroniki tom 2





Diamentowy golem





Umc, Umc, Umc... Tak brzmi zatapianie mieczy i toporów w Elizjańskiej zbroi.


Nikt tak naprawdę nie rozumiał jak to działa, ale powiadają że zostały wykonane w ilości kilka tuzinów przez ostatnich smoków


specjalnie dla swoich ludzkich kapłanów wiele wieków temu. Nie wiadomo na którym etapie historii nastąpiła utrata tych zbroi przez kapłanów


ale wiem że po tych kilku wiekach my, ostatni z kapłanów, wiedzieliśmy o tych mitycznych zbrojach tylko ze słyszenia niedowierzając


w ich autentyczne istnienie.


Budowa takiej zbroi była równie tajemnicza co jej pochodzenie. Podobno składała się z kilku warstw w tym warstwa z diamentów oraz smoczych


łusek dzięki czemu była niezwykle wytrzymała i obrzydzliwie kosztowna. Pozwolić sobie na taką zbroje mogli tylko najzamożniejsi z askalońskich


paladynów. Przeważnie taki paladyn miał już swoje lata i poza tym że był niezniszczalny nie stanowił dużego zagrożenia na polu walki.


Z zażenowaniem patrzyłem przez chwilę jak trzech łotrów próbowało atakować paladyna co chwilę zmieniając broń, ale żadna nie miała szans


w starciu z legendarną zbroją. Metalowe ostrza zanurzały się w niej na głębokość szerokosci kciuka zostawiając po sobie świecącą przez chwilę bliznę


i wydając ten elektyrycznie plazmowy dźwięk.


Umc, umc, umc...


Askaloński wojownik niezdarnie odbijał się od uderzeń moich łotrów, nie widziałem jego twarzy, ale duchowny musiał mieć grubo ponad sto lat


i mieć tytuł conajmniej arcykapłana. Słyszałem różne niesamowite opowieści o przepychu tych ludzi, o podłogach w ich pałacach wyłożonych diamentami


o jedzeniu dziewic i małych dzieci, i jeśli to drugie raczej nie było prawdą, to niewątpliwie byli to bardzo bogaci ludzie.


- Boże, widzisz i nie grzmisz! - powiedziałem cicho sam do siebie, widząc że z pomocą biegnie kolejnych 2 łotrów.


Nie czekając na to aż połowa kompanii przyjdzie bić niezniszczalnego golema zamiast walczyć z orkami Hadesu, zamknąłem oczy i od razu poczułem


mrowienie w dłoni trzymającej miecz, po chwili nieskończona energia ostatnich smoków wypełniła ostrze jasnym światłem na które nie dało się


bezpośrednio patrzeć tak jak nie da się patrzeć wprost na Słońce w zenicie. Jednocześnie zacząłem iśc w stronę paladyna, który w ogóle nie zwracał


na mnie uwagi, był zajęty moimi łotrami którzy oblepili go niczym muchy, bezskutecznie waląc w niego każdym rodzajem broni jakim dysponowali.


Umc, umc, umc...


Wżżżż... - lśniące plazmowym blaskiem ostrze w oka mgnieniu przebiło kapłana na wylot w okolicy wątroby. Łotry rozstąpili się równie zaskoczeni


co paladyn. Po chwili zboja runęła na ziemię wydając głośny metalowo pusty dźwięk.


"Pozakleja się dziury i się sprzeda" - pomyślałem.


Nagle usłyszałem ogłuszający dźwięk wybuchu i poczułem mocne uderzenie w plecy i tył głowy po czym nastąpiła ciemność.
 

farigoslaw

Szlachcic zagrodowy
Swords of the Dragon Kroniki tom 3





Zagubiony wojownik cz.1/3 Wybudzenie





- Podałeś adrenalinę?


- Nie potwierdzam. Podane aplikacje: grupa witamin B, tetracyklina, poziom podstawowy C1 - głos brzmiał jak przez hełm rycerzy Sith z królestwa Ghost Riders.





"Po co mu hełm w pokojach - pomyślałem - i w ogóle gdzie ja jestem?"





- Dlaczego do tej pory się nie wybudził? Został wydobyty 2 księżyce temu!


- Brak danych. Zalecam użyć rezonatora.





Nic nie rozumiałem z tego co słyszałem. Spróbowałem poruszyć ręką. Nic z tego. Ostatnie co pamiętam to silny wybuch z tyłu, ktoś musiał użyć mocnej magii by mnie pojmać.





- Zobacz, zobacz! Poruszył powieką! Dawaj tą adrenalinę!


- Podaję aplikację: adrenalina, poziom podstawowy C1





Kolejna próba i poczułem jak moja dłoń zaciska się w pięść, zacząłem oddychać i otworzyłem oczy. Pokój w którym się znajdowałem był wielkości celi w Alkatraz. Łóżko na którym leżało moje wciąż bezwładne ciało, stało przy ścianie na której niczym gwiazdy były rozsiane świecące kropki w różnych kolorach, niektóre migały na czerwono inne były tak duże że przypominały obrazy. Obok łóżka było wąskie przejście w którym stał koło mnie jeden z rozmówców których słyszałem wcześniej





- A gdzie jest ten drugi? - spytałem ledwo czując język. Teraz widziałem że migające kropki były wszędzie, na obu ścianach i suficie, dodatkowo zewsząd wystawały sznurki, które plącząc się biegły w nieznanym kierunku.


- Jaki drugi?


- Ten w hełmie co z nim rozmawiałeś przed chwilą


- Nikogo tu nie ma tylko ja... Aaaa... to jest sztuczna inteligencja, bot - odpowiedział z ulgą najwyraźniej ciesząc się że sprawa została wyjaśniona. Ja patrzyłem na niego z niedowierzaniem i nagle świecące punkty na ścianie za jego plecami zaczęły migać co raz wolniej i jak by w obawie że zaraz całkiem się zatrzymają gościu wydusił z siebie z uśmieszkiem - Nie myśl teraz o tym, generale.


...





Zagubiony wojownik cz.2/3 Wyrok





- Kim jesteś? - spytałem nieufnie, mierząc wzrokiem swojego rozmówcę. Okazał się nim średniego wzrostu szczupły młody człowiek odziany od stóp do głowy w białe szaty. Biały kaptur na głowie był zakończony przezroczystą maską zakrywającą całą twarz.


- Jestem Aleksander Puszkin, profesor Kasty Genetycznych Biologów Zjednoczonego Królestwa.


"To nazwisko - pomyślałem - słyszałem je już gdzieś wcześniej"


- Nie, nie... - kontynuował - Nie jak ten mityczny poeta o którym dziś niewiele już wiemy. Jestem jednym z potomków legendarnej wojowniczki Puszkinki, ale ważniejsze jest kim ty jesteś


- He? Ale ja wiem kim jestem


- Nie sądzę


- To powiedz mi w takim razie kim jestem - zaczynałem rozumieć po kim ma tę skłonność do gierek. Ale jak to możliwe?!


- Jesteś klonem generała farigosława żyjącego na tych ziemiach ponad dziesięć sezonów temu.


- Że jak???


- Około tysiąc lat. Powiedz co jest ostatnie co pamiętasz?


- Wybuch tuż za mną, jakaś potężna mag...


- No właśnie. Zapisy w starożytnych zwojach mówią o wybuchu ukrytego pod ziemią prochu.


- W każdym razie straciłem chyba przytomność...


- A wraz z przytomnością straciłeś obie ręce i tylną połowę głowy


"Wariat albo kłamca" - pomyślałem


- Zwoje mówią - kontynuował - że przywrócono cię do życia i rehabilitowano za pomocą magii u najlepszych znachorów Królestwa, walczyłeś jeszcze przez długie lata. Podczas leczenia pobrano od Ciebie materiał genetyczny. Kosmyk włosów i próbka krwi do potrzeb zabiegów alchemii. Zachowały się one w cudownie dobrym stanie i zostały odnalezione w archiwach już jakiś czas temu. Gratuluję jesteś najstarszą historycznie postacią którą udało nam się sklonować.


- Gratki - odpowiedziałem odruchowo


- Niestety podczas wybudzania pojawiły się pewne komplikacje, wciąż ulepszamy metodę i uczymy się na błędach...


- Jakie komplikacje? - choć niewiele rozumiałem, to słowo wzbudziło we mnie negatywne emocje.


- Normalnie klony typu C1, takie jak ty, istnieją 3 księżyce.


- Księżyce?


- Trzy dni. Ale ty większość tego czasu spędziłeś w śpiączce i zostało niewiele czasu.


- Jak to istnieją trzy dni a co potem?


- Potem zostają dezaktywowane


- Deza... co?


- Wyłączone


...








Zagubiony wojownik cz. 3/3 Uzasadnienie





- Nie bardzo rozumiem co znaczy wyłączone? - uniosłem głowę z poduszki i usiadłem na łóżku jak by chcąc lepiej zrozumieć mojego nowego znajomego


- No cóż, jak by uśmiercone, choć to nie do końca...


- Nie żartuj proszę! Jakież to typowe... Czemu po 3 dniach?! - od razu stało się dla mnie jasne skąd ten człowiek od samego początku miał ten nerwowy uśmiech na twarzy, to był uśmiech rzeźnika patrzącego na biegającego bez głowy kurczaka.


- Zrozum, nie możesz umrzeć bo tak naprawdę nie jesteś żywy. Twoje części ciała i organy wyglądają tak jak moje oraz pełnią podobne funkcje, ale na podstawowym poziomie zbudowane są ze sztucznych materiałów...


"Gdybym dał radę wyrwać jeden z tych sznurków to może udało by się udusić alchemika zanim zdoła wezwać pomoc" - pomyślałem mrużąc oczy. Ale co dalej? Ze zdziwieniem zauważyłem że pokój w którym się znajdowaliśmy nie miał drzwi.


- ...są one nietrwałe i stają się niestabilne po kilku dniach. Wyłączamy klony z powodów humanitarnych inaczej po tygodniu zamieniły by się w żelowatą masę. Jest to proces powolny i dość bolesny. Chodź, mamy mało czasu! Możesz wstać z łóżka? - szybko zmienił temat wytrącając mnie z planowania o moim uwolnieniu się. Bez problemu wstałem na nogi.


Aleksander podszedł do jednej z krótszych ścian. Ściana zasyczała i odsunęła się w bok otwierając przejście do dużej sali balkonowej umieszczonej na piętrze ogromnej budowli. Wyszedłem z mojej celi i spojrzałem w górę.


Wiele metrów nad nami, pomiędzy niebem a ziemią od horyzontu aż po horyzont była rozciągnięta ogromna powłoka, była to kopuła podobna do tych w pradawnych świątyniach hobbitów Constantii tyle że znacznie większe i przezroczyste. Pod samą kopułą w oddali w równych szykach niczym mrówki przemieszczały się dziwne rydwany, pojazdy bez jakichkolwiek skrzydeł czy widocznych oznak magicznego napędu.


- Chodź, generale, podejdź do schodów.


Przy schodach w dół na ścianie honoru była umieszczona cienka płyta wielkości sięgającej prawie do sufitu balkonu. Gdy podszedłem bliżej okazało się że płyta była jakimś magicznym rodzajem wyświetlacza. Tło wyświetlacza mieniło się różnymi tonami niebieskiego aż po kolor indygo. Całą górną część aż do połowy zajmowało dobrze mi znane logo w postaci skrzyżowanych mieczy w kształcie litery "X". Zaraz poniżej holograficznym pismem podobnym do pisma elfów napisano:





Zjednoczone Królestwo New Millenium Swords.


Dziękujemy przodkom za ich odwagę i męstwo.





Dolną połowę ekranu zajmowała mapa. Z łatwością rozpoznałem mapę GVG po za jednym dość rażącym szczegółem. Nie było na niej ani jednego czerwonego ani białego sektora. Cała mapa mieniła się trawiastą zielenią.


- Do dezaktywacji jedna minuta - metaliczny głos w mojej głowie natychmiast wyprowadził mnie z pozytywnego transu w jakim się znalazłem


- Co jest?! - popatrzyłem z wyrzutem na Aleksandra


- Chyba już czas


Popatrzyłem jeszcze raz na mapę i na pojazdy śmigające po niebie gdzieś w oddali. Nie wiedziałem co się stanie za chwilę ani co mnie czeka dalej. Ale nie czułem strachu. Jedyne co czułem to dumę i przekonanie że jednak było warto walczyć wypełniło ciepłem mój umysł.


- Uwaga! Dezaktywacja za 10 sekund


"Jednak było warto" - nabrałem powietrza jak by chcąc ostatni raz poczuć się żywy.


- Uwaga! Dezaktywacja za 3,2,1
 

farigoslaw

Szlachcic zagrodowy
Swords of the Dragon Kroniki tom 4





Zapomniany kapłan cz. 1/2 Duch Mistrza





Przyrząd otrzymany od piratów w zamian za lewą krew smoka okazał się niezwykle przydatny. Miał on postać metalowej rurki długości ludzkiego ramienia i był zakończony przezroczystymi soczewkami z obu stron. Po skierowaniu grubszego końca rurki na oddalone przedmioty w jej mniejszym szkiełku dało się zobaczyć te przedmioty jak by były blisko, na wyciągnięcie ręki.


"Cudowne ustrojstwo" - pomyślałem patrząc jak mlynek55 na drugim brzegu rzeki wyjął z wody miecz i jego blask rozświetlił niebo zasłonięte chmurami. Coś powiedział do dowódców i ich zastępów rozciągniętych aż po widoczny horyzont a oni odpowiedzieli mu głośno


- Swordy! Swordy! Swordy! - wiatr niósł ich okrzyk w naszą stronę, w pobliskich gospodarstwach zaczęły szczekać psy.


- Dobry jest - usłyszałem głos wciąż patrząc w magiczne urządzenie - Co o nim myślisz?


- Doskonały przywódca - odpowiedziałem gotowy bronic swoich racji i skierowałem wzrok na rozmówcę.


Miał on postać przezroczystej mgiełki przypominającej ludzką postać. Stojąc blisko z trudem dało się dostrzec jakieś szczegóły.


- Czy aby na pewno? - spojrzał w stronę lidera - Założę się że sam wcześniej schował ten miecz w wodzie by teraz go wyjąć z przytupem.


- Wiesz kozik, w takich chwilach zastanawiam się czy istniejesz naprawdę czy jesteś tworem mojej chorej wyobraźni.


Mistrz Kozzi był kiedyś arcykapłanem ostatnich smoków, jednym z założycieli Zakonu Born To Die, wielkim mentorem początków Hadesu oraz przez wiele lat szanowanym radnym Askalonu.


- Gadasz tak bo go nie lubisz


- Jak każdego kto walczy z Askalonem - odpowiadał ze spokojem a ja czułem że nadchodzi początek sporu który toczyliśmy już nie raz i który zawsze kończył się na niczym.


- Ha! I mówi to ktoś kto odszedł od Askalonu z powodu - jak to nazwałeś? - "ogólnego zepsucia"?


Wiadomo jedynie że nie radząc sobie z natłokiem tego "zepsucia" i będąc pod ogromną presją Mistrz Kozzi w porywie bezsilności udał się na samowygnanie by rozpocząć żywot pustelnika. Po czterech dniach dwóch smoczych mnichów znaleźli go ledwo żywego podróżując z transportem na drodze prowadzącej do stolicy Sevenów. Za pomocą starożytnych praktyk przywrócono go do życia i postawiono na nogi, Jednak od tej chwili Kozzi nie mówił zbyt wiele. Zamknął się w archiwach ostatnich smoków by medytować i poznawać wiedzę z pradawnych scroll'i. Kapłani którzy byli świadkami jego ostatniej medytacji twierdzili za Mistrz rozpłynął się w powietrzu zamieniając sie w świecącą chmurę. Tak według nich nastąpiło jego przejście do astralu, gdzie przebywa po dziś dzień i objawia się kapłanom od czasu do czasu.


- Wierz mi, farig. Nikt nie zna tej ośmiornicy lepiej ode mnie. Askalonu nie da się pokonać ani zmusić do poddania się, wojna jest jedynie drogą do następnych wojen.


- To co według Ciebie powinni zrobić?


- A co ty robisz tutaj?


- Przecież podobno widzisz wszystko. Zostaliśmy wezwani przez naszych sojuszników z Askalonu na mocy starego traktatu ustalonego przez naszą królową do walki w pobliżu naszych granic z wrogiem Sojuszu...


- No dobra ale co robisz ze swoim wojskiem w krzakach tak daleko od głównych formacji Askalonu i Hadesu?


- Z rozkazu generała M4RKo wszystkie jednostki niezależne Smoków mają ukryć się w pobliskich lasach i pozostać w rezerwie aż do końcowego rozstrzygnięcia bitwy. Od jakiegoś czasu powtarza że powinniśmy zamknąć nasz zakon i dołączyć do świętej pokojowej misji Swordów.


- O i właśnie to da się zrobić. Przeczekać aż sami się rozpadną lub użyć podstępu. Nie ma innej łatwej drogi.





Zapomniany kapłan cz. 2/2 Nawrócenie





W czasie gdy rozmawialiśmy na drugim brzegu rzeki było słychać metalowy śpiew broni oraz agonalne krzyki żywych istot. Pieśń cierpienia z piekła rodem. Nagle uczucie że coś mnie omija spowodowało odruch rzucenia się w wir walki, moje katapulty z łatwością zasypały by walczące legiony na drugim brzegu rzeki gradem ognistych kul. Zbudowane wiele dekad temu smocze balisty i katapulty przez cały czas niepodzielnie rządziły na polach walki GVG, powiadają że to właśnie dzięki nim Army of Dragons panowali w niższych epokach GVG przez taki dlugi czas. Popatrzyłem na dowódców naszej artylerii.


"Nie mogę im tego zrobić - pomyślałem - mają swoje rozkazy"


Chcąc spytać Kozika co o tym myśli obejrzałem się wokół, jednak nie było już po nim śladu.


W miarę upływu czasu bitewny zgiełk zaczął się stawać coraz mniej słyszalny i po chwili z rzeki zaczęli wychodzić ranni wojacy Sojuszu. Paladyni bez zbroi obok przemoczonych czarnych od własnej krwi orków Askalonu i stękające diabły Hadesu - wszyscy razem wyglądali bardziej jak zgraja goblinów z bandy Comandos niż wspaniałe wojsko Sojuszu które wyruszyło ze stolicy na wojnę parę lat temu.


Nie bardzo wiedząc jaki jest wynik bitwy załogi najbardziej wysuniętych do skraju lasu katapult zaczęły pomagać rannym żołnierzom pocieszając i na wszelki wypadek gratulując wygranej bitwy mijającym ich wojownikom. Patrzyłem przez krótką chwilę z daleka na moich żołnierzy po czym zaczepiłem przechodzącego obok mnie paladyna i cicho spytałem:


- Czyje zwycięstwo?!


W oczach Askalończyka dało się zobaczyć totalną dezorientację


- Człowieku, daj spokój, to bardziej wyglądało jak ogólne mordobicie, powybijaliśmy się nawzajem prawie w pień i rozeszliśmy się. Nie wiadomo kto wygrał - ruszył dalej zostawiając za sobą krwawo mokry ślad.


Znów popatrzyłem na żołnierzy, po czym wbiłem wzrok w ziemię przed sobą


"Oni przynajmniej mieli rozkazy których nie mogli złamać, a co ja tu robię?"


Jedyną nadzieją dla mnie było to że generał M4RKo miał rację planując takie posunięcie. Może rzeczywiście nastał czas dołączyć do powstania i zakończyć tyranię Sojuszu?


"Nie szanują ani życia cywili w sektorach ani życia swoich własnych żołnierzy" - pomyślałem mrużąc oczy ze złości.


- Nie obchodzą ich losy zwykłych zjadaczy chleba - usłyszałem głos Kozzika za plecami - Są tak oderwani od rzeczywistości, że całkiem utracili umiejętność współczucia innym żywym istotom - dodał.


Spojrzałem na drugi brzeg rzeki. Za nią na horyzoncie dało się rozpoznać pierwsze objawy nadciągającej burzy. Było to prawie zapomniane przez mieszkańców kontynentu zjawisko, w tym roku mieliśmy rekordowo ciepłe i suche lato, mimo to astrolodzy Królestwa zapowiadali nadejście wieloletniej wyjątkowo mroźnej zimy.


- Poruczniku, zwijamy sprzęt!


- Tak jest! - cała kompania widząc nadciągającą śnieżycę rzuciła się do zwijania katapult by przygotować je do drogi powrotnej do domu.
 

farigoslaw

Szlachcic zagrodowy
Pola Mroku








Wszystkie opisane wydarzenia są wymysłem autora a postacie w nich przedstawione są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistości jest przypadkowe.





PROLOG





Historia ta, tak jak wiele innych, zaczyna się w chwili narodzin. W niewielkiej wiosce plemiennej Vishnudutów, w roku pustynnego wilka, w rodzinie radży z rodu Narayanów przyszedł na świat obywatel, los którego miał być przesądzony zgodnie z tradycją osady kurczowo trzymającej się starych dogmatów.


Tak jak każde dziecko w osadzie od wielu pokoleń, chłopiec otrzymał imię opiekuna duchowego, zwierzęcia mocy, którego totem sprawował patronat kiedy przyszedł na świat.





- Coyot, obiad!





Rodzice chłopca z racji elitarnego statusu byli niezwykle zajęci sprawami mieszkańców więc mały Vishnuduta do trzydziestego roku życia był wychowywany głównie przez wynajętych opiekunów i dobrze opłacanych nauczycieli mających zaszczepić w nim dumę i szacunek do własnego pochodzenia. Spowodowało to skutek nieco odmienny od zamierzanego. Gdy jego rówieśnicy mieli przed sobą jeszcze wiele lat biegania i zabaw, młody Coyot musiał się uczyć, głównie historii, sięgającej wstecz tak daleko, że wydawała się nie mieć początku.


Wioska Narayanów była położona w ujściu rzeki Saraswati i została odkryta przez mieszkańców Kontynentu dopiero za czasów walk imperium Born To Die przeciwko separatystom Constantii, gdy założyciele rebelii zostali zepchnięci na wschodnie rubieże ziem GVG, które przed tym uważano za niezamieszkałe. Wygląd tych istot tak przeraził żołnierzy Kontynentu, ze żadna ze stron nie podjęła próby zajęcia osady. Dorosły Vishnuduta miał ponad 2 metry wzrostu, skórę w kolorze szlachetnego srebra i posiadał z reguły trzy pary pokaźnie umięśnionych rąk. Poza tym każdy przedstawiciel tej rasy, niezależnie od płci, był świetnie wyszkolonym wojownikiem potrafiącym zrobić użytek z każdej z sześciu kończyn mistrzowsko władając jednocześnie kilkoma rodzajami broni.


- Coyocie, ile można cię wołać?! - jedwabny głos opiekunki stawał się coraz bardziej nerwowy - poskarżę się na ciebie ojcu!


Obawa przed karą zawsze działała w magicznie niezawodny sposób, śmiech dzieci słyszany w oddali ucichł i na skraju pola pokazał się potomek radży, który biegnąc w stronę wołającej go opiekunki, z daleka wyglądał jak mała niebieska kulka. Młodzi Vishnuduci do osiągnięcia dojrzałego wieku mieli jasnoniebieski kolor skóry i mając niewiele ponad metr wzrostu oraz niespotykaną u innych ras ilość kończyn górnych, rzeczywiście wydawali się bardziej "okrągli" od ich starszych pobratymców. Reguła sześciu rąk miała pewne wyjątki. Raz na jakiś czas przychodził na świat osobnik który miał osiem rąk, ot tak po prostu. Przy czym dodatkowa para rąk nie była w żaden sposób zdeformowana a wojownicy tacy byli szczególnie cenieni na polu walki czy podczas polowań, gdyż mieli dość znaczącą przewagę nad każdym innym wojownikiem z tego gatunku. Właśnie takim wyjątkowym dzieckiem był Coyot. Czas przeznaczony na zabawy spędzał on w towarzystwie dzieci wysoko postawionych urzędników plemienia, którzy z racji pochodzenia byli wyrozumiali i pokornie przyjmowali odmienność w wyglądzie Coyota, jednak w miarę upływu czasu jego rodzice co raz bardziej się martwili o to jak będzie traktowany przez innych uczniów w Szkole Nauk Vishnu, do której zgodnie z tradycją musiał się udać każdy młody Vishnuduta w wieku trzydziestu lat niezależnie od pochodzenia, gdzie miał przyswajać wiedzę poprzednich pokoleń przez następnych trzydzieści lat.


Jak się okazało obawy rodziców Coyota były uzasadnione. Już od pierwszych zajęć w Szkole mniej ogarnięci dzieci przedstawicieli niższych kast potrafili w dość nieprzyjemny sposób naśmiewać się z małego radży, najbardziej był on nielubiany przez kolegów z tego samego rocznika, którzy tak jak on nosili imię Coyot, a z racji młodego wieku żaden z nich nie posiadał jeszcze drugiego imienia.


Trzeba tu wspomnieć, że ośmioramiennych mieszkańców krainy wyróżniała nie tylko lepsza sprawność fizyczna, ale byli też lepsi we wszystkim, wszystko mieli "bardziej" niż inni. Tak i Coyot był bardziej inteligentny i bystrzejszy od innych uczniów, lepiej i szybciej przyswajał każde nauki od filozofji po strategię czy sztuki walki. Miało to też i swoją ciemną stronę. Potrafił on być bardziej niecierpliwy, szybko się irytował a gdy dokuczano mu na przerwach łatwiej niż inni wpadał w złość i potrafił wszczynać przepychanki czy nawet bójki ze starszymi od siebie uczniami, które bezwzględnie zawsze wygrywał, po czym był karany przez wychowawców, dając do myślenia rodzicom, którzy wiązali z jego przyszłością wielkie nadzieje.


Czas mijał, kolor skóry chłopców nabierał coraz bardziej srebrzystego odcienia a zbliżające się zakończenie Szkoły dawało nadzieję na nowe przygody. Coyot w wieku 58 lat zdążył stworzyć sobie wielu nowych wrogów. Wielu dawnych dokuczników wybrali już sobie drugie imię, a dawne konflikty już dawno zostały zapomniane. Jak na ironię, naprawdę poważnym zagrożeniem okazali się dawni przyjaciele z dziecięcych lat, których przyszłość po ukończeniu Szkoły była niepewna z racji dużego nadmiaru przyszłych urzędników w stosunku do ilości wysokich stanowisk do obsadzenia.


W międzyczasie kontakty z innymi narodami z zachodu stawały się coraz bliższe. Vishnuduci z niższych kast nie koncząc Szkoły opuszczali osady i zatrudniali się jako najemnicy w armiach zachodnich królestw. Nigdy przed tym w całej znanej historii żaden Vishnuduta nie zabił drugiego. Teraz z daleka od domu stawali oni naprzeciw sobie jako najemnicy przeciwnych stron.


Coyot nauczył się w dużym stopniu kontrolować wybuchy gniewu i choć stał się bardziej rozważny, jego wcześniejsze dokonania wyrobiły mu opinię nerwusa i rozrabiaki. Warto wspomnieć że każda dziewczyna w jego wieku marzyła o tym by zostać jego wybranką głównie z powodu jego statusu, ale i jego błyskotliwość była nie bez znaczenia jak i to że jego dodatkowa para rąk działała paniom na wyobraźnię.


Niestety, wspomniany wcześniej wpływ Zachodu działał w obie strony. I tak jak niebiescy wojownicy wyjeżdżali tam by walczyć, tak i w ich osadach coraz częściej się pojawiali przybysze z innych krain, głównie kupcy i posłowie. Wśród nich byli i przedstawicieli ras, nigdy dotąd nie spotykanych na tych ziemiach. Tak pewnego ciepłego dnia lata, Coyot pojawił się w Szkole prawie godzinę przed rozpoczęciem zajęć co nie zdarzało się nigdy wcześniej. Nie witając się ze strażnikiem przy wejściu przeszedł przez główny hol szybkim krokiem patrząc przed siebie i mijając korytarz gdzie miał mieć dziś zajęcia praktyczne z medytacji, skierował się prosto w stronę sal wcześniejszych roczników, gdzie już czekało na korytarzu kilku najmłodszych uczniów. Zaspani nie od razu zwrócili uwagę na starszego kolegę, który niczym golem z kamienną twarzą zbliżał się w ich stronę coraz szybszym krokiem. Dopiero gdy był w paru metrach od pierwszego z nich w jednej z jego potężnych rąk pod wpływem pierwszych przebijających się przez kryształowy dach promieni Słońca błysnęło ostrze krótkiego miecza.





[...Szanowny Czytelniku! Jeśli oceniasz swoją tolerancję przemocy jako poniżej średniej, to proszę pomiń następny rozdział dla własnego dobra!...]





Zaskoczony wyraz twarzy ucznia zamarł na jego opadającej głowie po czym reszta jego ciała z hukiem uderzyła o marmurową podłogę korytarza. Coyot nie zwolnił kroku. Pozostali uczniowie, obecni na korytarzu, natychmiast się obudzili, jednak widok wypływającej niebieskiej cieczy z leżącego bez głowy ciała ich kolegi na chwilę sparaliżował kolejne ofiary niedoszłego radży. Ta chwila wystarczyła, żeby przebić na wylot kolejnego z młodziaków w okolicy serca. Gdy prawie martwe ciało ucznia jeszcze zwisało bezwładnie na mieczu, pozostałych kilku uczniów, wyrwani z paraliżu przez instynkt samozachowawczy, rzucili się do ucieczki w przeciwną stronę korytarza do wyjścia z drugiej strony gmachu. Coyot z impetem wyrwał miecz z krwawiącego trupa i ten osunął się na podłogę, w jego oczach można było dostrzec zmieszanie lekko zmoczone łzami i śladami kropli niebieskiej krwi. Coyot widząc że zabrakło innych potencjalnych ofiar odwrócił się i skierował w stronę wyjścia tą samą drogą, którą tu przybył. Przy wyjściu minął


strażnika, który na swoje szczęście zafundował sobie poranną drzemkę, siedząc na murku nie mając pojęcia co się przed chwilą wydarzyło.





[...Wcześniej, tego samego poranka...]





Tego dnia Coyot obudził się w śpiewająco dobrym nastroju, otworzył oczy i rozejrzał się po sypialni urządzonej w różnych odcieniach różu.


"Co jest nie tak z tymi babami" - pomyslał, gdy jego wzrok sie zatrzymał na wciąż śpiącej obok dziewczynie. Amelia Fox (*lisica) była córką radży najbliżej położonej wioski Vishnudutów. W tamtej chwili, patrząc jak beztrosko śpi obok niego po wspólnie spedzonej nocy, Coyot wiedział że to właśnie w jej towarzystwie chce spędzić swoje życie, dzieląc wszystkie te momenty szczęścia, na dobre i na złe. Podniósł z łóżka, podszedł do pastylowych zasłon i wyjrzał za okno.


- Bogowie, toż to juz dawno po wschodzie! - zerwał w biegu zwisające z oparcia fotela slipy treningowe i rzucił się w stronę drzwi wyjściowych, zapominając pożegnać się z ukochaną.


Wyrzuty sumienia towarzyszyły mu przez całą drogę do Szkoły, mimo to nie mógł pozwolić sobie na olanie jedynej praktycznej lekcji medytacyjnej w tym miesiącu, której gościem honorowym miał być prawdziwy kapłan zakonu Smoków, nijaki greegor, który zupełnie przypadkowo i nieodpłatnie po upadku Zakonu, został zwerbowany przez Rektora niecałe pół roku temu. Zajęcia praktyczne z medytacji były ulubionym przedmiotem Coyota, ponieważ czuł on że jest to coś, czego najbardziej brakuje mu do osiągnięcia całkowitej równowagi mocy, o której opowiadał kapłan na swoich lekcjach. Biegnąc przez pola nie mógł myśleć o niczym innym. Po wyjściu z portalu Mrocznego Przejścia (jedna z najbardziej przydatnych innowacji wprowadzonych przez Zachód Kontynentu), można było od razu dostrzec gmach Szkoły. Kontynuując wyścig z czasem, niecierpliwy Coyot rzucił się w pogoń za wschodzącym nad horyzontem, co raz wyżej, Słońcem. Dopiero gdy do placu przed główną bramą pozostało nie więcej niż sto metrów, tłum i ogólne zamieszanie (większe niż zwykle po rozpoczęciu zajęć) zwrócił jego uwagę na tyle że się zatrzymał na chwilę, po czym niepewnym krokiem ruszył dalej w kierunku Szkoły. Kiedy się znalazł w zasięgu strzały wystrzelonej z łuku (*około 30 metrów), został on również zauważony przez zebranych na dziedzińcu, i kilku dorosłych Vishnudutów ruszyło w jego stronę. Coyot nieświadomy tego co się stało nie zatrzymał się i spokojnie szedł w ich stronę zaciekawiony niecodziennym rozkładem. Gdy byli już całkiem blisko dostrzegł czerwone odznaczenia na przypinkach ich płaszczy po prawej stronie przy barku a pod płaszczem dało się dostrzec zbroje zrobione z łusek w kolorze srebra. Byli to strażnicy prawa, coś w rodzaju policji czy służb porządkowych znanych z tego że pojawiali się tam gdzie działo się coś poważnego, wszystkie poważne spory wewnętrzne mające znamiona konfliktu były rozstrzygane i żegnane za pomocą tej kasty bezwzględnych wojowników. Coyot nigdy przed tym nie miał okazji zobaczyć tak liczebnego oddziału organów ścigania i to w pełnym ekwipunku bojowym, bowiem byli oni uzbrojeni "po zęby", na tyłach oddziału szli łucznicy dalekosiężni a na samym końcu kroczył mistrz pościgowy prowadzący na smyczach dwa lamparty szablozębne. Zaraz za nim, nieco obok, stroniąc od zabójczych zwierząt, Coyot zauważył naczelnego Szeryfa Straży, który trzymał w dłoniach kajdany. Osiem stalowych obręczy wskazywały jednoznacznie dla kogo miały być przeznaczone. Nie mając żadnej własnej broni (osobista broń była przyznawana przez radżę dopiero po zakończeniu Szkoły Nauk Vishnu) uzbrojony jedynie w slipy oraz amulet totemu Coyot odruchowo ścisnął talizman gotowy do odparcia ataku zbliżających się Strażników. Gdy byli już całkiem blisko, rozeszli się po bokach, tworząc rodzaj okrążenia znany Coyotowi z lekcji strategii, w taki sposób że na linii frontu ewentualnego starcia znalazły się dwa lamparty, których tresowano w jedynym celu - zabijania na rozkaz.


- Panowie - Coyot lekko się ukłonił okazując szacunek Stróżom Prawa.


- No i się doigrałeś, synu radży - wycisnął przez zęby Szeryf Leopold Lampart nie kryjąc satysfakcji z chwilowej dominacji nad synem urzędnika.


- No nie wierzę, ta cała hucpa z mojego powodu? Można wiedzieć co za zaszczyt mnie kopnął tym razem? - na twarzy Coyota pojawił się ironiczny uśmiech.


- Zaraz na komisariacie porozmawiamy o kopaniu, w cztery oczy - Szeryf mrużąc wzrok nie przestawał okazywać zadowolenia z zaistniałej sytuacji.


- Po co ten sadyzm? Wyjaśnijmy całą sprawę... aaa właściwie wyjaśnijcie mi, bo odnoszę wrażenie że wiecie o czymś, o czym ja nie wiem - ironiczny uśmiech na twarzy Coyota w międzyczasie zmienił się w grymas zmieszania i po jakimś czasie stawiania czoła ryczącym lampartom przypominał już minę fobicznego strachu.


Bez słowa Szeryf Straży zbliżył się do Coyota i jak by niedowierzając w brak oporu z jego strony założył kajdany po kolei na każdą z jego ośmiu nadgarstków.





Wieczorem tego samego dnia Coyot w areszcie domowym po obiecanym spotkaniu w cztery oczy z Szeryfem Straży i po rozmowie z ojcem wiedział już o co chodzi. Oskarżono go o bezprecedensowe morderstwo ze szczególnym okrucieństwem dwóch uczniów Szkoły. Najwyższą przewidzianą karą w prawie Vishnu było wygnanie. Ustawa ta była tak starego pochodzenia, że ostatnio zastosowano ją ponad dwie epoki temu wobec szpiega z królestwa Vide, którego (o ironio!) przyłapano na kradzieży pomidorów z plantacji radży, zginął tego samego dnia zjedzony przez smoka ze wschodnich rubieżów Kontynentu. Jednak od tego czasu sytuacja geopolityczna uległa znaczącej zmianie czego nie można było powiedzieć o prawie Vishnudutów.


- Chyba nie myślisz poważnie że to zrobiłem? - bezskutecznie próbował przekonać ojca Coyot.


- Wiadomo, że nie celowo - radża wydawał się być oderwany od rzeczywistości w niezrozumiały i pozbawiony logiki sposób - Są świadkowie którzy widzieli Cię dziś rano jak wchodziłeś do szkoły, ze miałeś broń, widzieli jak mordowałeś.


- Czy Amelia pytała o mnie?


- Amelia? Amelia z Foxów? A czemuż to?


- Nie no tak tylko pytam - spuszczając wzrok, odpowiadał syn radży.


Pytał o nią kilka razy, jednak nikt nie potrafił mu odpowiedzieć zgodnie z jego oczekiwaniami.


Amelia była starsza od Coyota o 3 lata, była po Szkole i już miała wybrane drugie imię, zgodnie z tradycją jej rodzimej osady. Ich związek w świetle prawa był nielegalny z racji tego, że Coyot miał 58 lat i miał osiągnąć wiek pełnej dojrzałości dopiero za dwa lata.


- Słuchaj, tak między nami, zapomnij o niej. Masz teraz o wiele poważniejszy problem. Na szczęście, czasy mamy takie jakie mamy.


- Masz rację - o potędze tego zwrotu uczył się na lekcjach teorii mistrza greegora. Nie to że greegor był zdolnym nauczycielem, ale potrafił się spóźnić pół godziny na swój własny wykład, zastając na auli kilku uczniów, w tym Coyota. Po czym wchodził na mównicę niczym rozczochrany blondyn w niebieskiej koszulce pomimo zabójczej dla jego gatunku temperatury otoczenia około -50 stopni C i zwrotem "Czy coś mnie ominęło?" potrafił wyczyścić wszystkich pozostałych uczniów z sali. Wszystkich... Poza Coyotem. Po cichu go za to nie lubił bo, zgodnie z kontraktem, musiał przez godzinę opowiadać mu o mocy ostatnich Smoków.


- Synuś, niedługo gwiazdka...


- Przecież mamy środek lata...


- Nie przerywaj mi. Nie wiem czy będzie jeszcze okazja - wyciągnął jedną z sześciu dłoni i w jej srebrzystym blasku Coyot zobaczył niebieski kamień szlachetny. Kamienie te, noszone w przypince płaszcza, stanowiły dowód reprezentacji Vishnudutów w zachodnich królestwach Kontynentu.


- A więc wygnanie - wziął kamień z ręki ojca.


- Niestety. Tak bardzo mi przykro - odwrócił się i w pospiechu opuścił pokój przesłuchań.


Wtedy po raz pierwszy w życiu Coyot odczuł samotność, został kompletnie sam.


Już następnego dnia wyrok został oficjalnie zatwierdzony i gdy Słońce osiągnęło zenit musiał opuścić osadę, udając się na zachód.


- Ej, Coyot - usłyszał ciche wołanie z zarośli idąc wzdłuż pola uprawnego. Mimo szepczącego tonu rozpoznał głos przyjaciela.


Coyot Astra był najwierniejszym towarzyszem naszego Coyota z najmłodszych lat. Był jego rówieśnikiem i mimo niskiego pochodzenia z racji tego że był synem opiekunki radży zawsze był gdzieś obok. Coyot często zazdrościł mu tego że nie musiał się uczyć czy chodzić do Szkoły i chętnie spędzał czas na rozmowach z nim poznając świat w każdej jego postaci.


- Astra? Powaliło Cię? Też chcesz się udać na wygnanie?! - od momentu ogłoszenia wyroku żaden Vishnuduta nie miał prawa utrzymywania legalnych kontaktów z wygnańcem pod groźbą najwyższej kary.


- Wiedziałem że się udasz na zachód - wydostając się z cierni, cały w powbijanych kolcach ale jak zawsze z zadowolonym wyrazem twarzy - na twoim miejscu wrócił bym tam i tym mieczem dobił resztę tych debili.


- Boże, ale ty jesteś nienormalny! Naprawdę uważasz, że zarżnąłem te dzieciaki z zimną krwią?!


- A nie? No to tym bardziej powinieneś wrócić. Jesteś synem radży, mają cię słuchać.


- Nie gadaj bzdur! Mówisz o jakiejś dyktaturze. Właśnie dlatego to nie ty ani ja nie jesteśmy u władzy, tylko starsi i mądrzejsi.


- Wiesz co Coyot, może nie jestem tak mądry jak ty, ale myślę, że jednak jesteś szalony.





cdn
 

farigoslaw

Szlachcic zagrodowy
I. Wybrańcy Boga cz. 1





Mijające tygodnie na wygnaniu wciąż wystawiały na próbę przyjaźń dwóch młodych srebrnych wojowników. Gdy porzucili dotychczasowe wygodne życie w osadzie i gdy zaczęło brakować podstawowych rzeczy do przetrwania ich własne priorytety również musiały ulec zmianie. Stale odczuwany głód dodatkowo wzmagał narastającą agresję. Lasy ziem zachodnich okazały się dość ubogie w zwierzynę łowną. Polując w środku lasu dwaj Coyoci kilkukrotnie natrafili na teren prywatny, tropiono ich z psami i grożono spaleniem, a pewnego razu natrafili nawet na patrol straży gminnej.





Włócznicy straży nie zadając pytań od razu rzucili się do ataku i już po kilku wdechach wszyscy czterej padli na ziemię przebici ich własnymi włóczniami.


- Nie mogłeś zabrać jakiegoś miecza zamiast tego złomu? - spytał Szalony Coyot i się obrócił plecami w stronę Astry. Coyot Astra podążając za przyjacielem na wygnanie zabrał z domu dwie tarcze ćwiczebne z drewna, dwa łuki i trochę strzał.


- A niby skąd miał bym go wziąć?


- Przecież twoja matka pracuje w kuchni! Mogłeś zabrać chociaż jakiś nóż, nie trzeba by było dziurawić mundurów.


- Naprawdę myślisz że ktoś by kupił od ciebie zakrwawione mundury milicjantów?! - Astra nie krył zdziwienia a jego głos stawał się coraz bardziej nerwowy.


- Straży gminnej


- Że jak?!


- To była straż gminna! Teraz jak mają dziurę na wylot w okolicy mostka to na pewno nikt się nie wymieni


- Gdy bym nie zabrał łuków - wyciągnął jedną z prawych rąk, w której trzymał krótki łuk - Gdy by nie ja.... Nie mielibyśmy czym polować...


- Na kogo, Astra? Na kogo polować?! Na wiewiórki czy na szczury?...


Astra skinął głową w stronę leżących na ziemi ciał włóczników


- Ooo nie, Astra, nawet o tym nie myśl


- No co, sam zobacz. Mają tak samo czerwoną krew jak inne zwierzęta, na pewno da się ich upiec


- To są ludzcy żołnierze, istoty inteligentne, nie będziemy ich jeść


- Istoty inteligentne nie rzuciły by się na, jak to określił ich dowódca? Co on tam krzyczał? "Zabić potwory"?


- Astra...


- No dobra dobra, wyluzuj. Nie będziemy ich jeść, tak tylko mówię. Wyjmij se dzidę z jednego z nich i będziesz miał sobie broń.





Gwizd nadlatującej strzały przerwał ich rozterki gastronomiczne i stalowy grot wbił się w ziemie wprost przed nogi Astry


- Tarcze! - krzyknął Szalonycoyot i szarpnął Astrę za jedno z ramion tak mocno że ten się przemieścił za drzewo chroniące go od strony ostrzału.


- To bezcelowe, poddajcie się a zachowacie życie! - w oddali z krzaków odezwał się niski męski głos


- Dwadzieścia kroków w kierunku strzelca - wyszeptał Astra chowając się za okrągłą drewnianą tarczą.


- Dobra, osłaniaj mnie - Coyot uniósł tarcze za plecami i rzucił się w stronę ciała jednego ze strażników, które leżało na ziemi. Szybkim ruchem wyrwał włócznię z brzucha obrócił ją w przeciwną stronę, zamachnął się i rzucił nią w kierunku krzaków. Włócznia zniknęła w zaroślach a Coyot schował się ponownie za drewnianą tarczą


- To ostatnie ostrzeżenie. Złóżcie broń a nikt więcej nie zginie - głos w krzakach wydawał się być nieco znudzony ale też i trochę zmartwiony rozwojem wydarzeń.


- Ile ich w ogóle jest? - szepcząc jak by sam do siebie Astra uklęknął na jedno z kolan dotknął dłonią ziemi i zamknął oczy, po chwili otworzył je zszokowany tym co usłyszał.


Coyot widząc to też przyłożył jedną z wolnych dłoni do ziemi


- Ale co to jest? Ja nic z tego nie rozumiem... Astra mów do mnie - wyszeptał niecierpliwie Coyot


Astra odwrócił powoli głowe w jego stronę


- Centaury


- Że co znowu?


- Podkute żelazem czworonożne bestie, bezlitośni wojow..


- Tak, wiem kim są. Twoja mama czytała nam bajkę o 2 centaurach jak byliśmy mali. Ale to tylko bajki. Poza tym tych centaurów było dwóch, a tu ich słychać w lesie chyba ze stu?


- Słuchasz w ogóle co do ciebie mówię? Mają cztery nogi z kopytami, czyli jest ich niewiele ponad dwadzieścia.


- To i tak za dużo żeby z nimi walczyć. Centaury czy nie, jak chcą się dogadać to już jakiś początek. Gdyby chcieli nas zabić już by to zrobili.


- Dobra poddajemy się! - Astra wyrzucił łuk i strzały i zaczął powoli iść wciąż lekko chroniąc się drewnianą tarczą


- Nie mamy broni! - Szalonycoyot również cisnął łuk w stronę głosu zza krzaków i ruszył za przyjacielem





I. Wybrańcy Boga cz. 2





Z góry porośniętego przez las wzniesienia zza drzew i z krzaków zaczęli wychodzić lekkozbrojni żołnierze, niektórzy mieli kusze inni trzymali w ręku szlachetnie lśniące miecze oraz tarcze średniej wielkości proste u góry i zaostrzone na dole. Metalowe poszycie zewnętrznej strony tarcz zdobiło logo gildii, dwa białe skrzyżowane miecze na niebieskim tle. Żołnierzy było nie więcej niż tuzin, gdy zeszli na ścieżkę do której Coyot miał kilka kroków pod górkę, zatrzymał się i patrząc jak zahipnotyzowany na tarczę stojącego na ścieżce żołnierza wymówił:


- Miecze


- Zgadza się, jesteśmy jednostką zwiadowczą gildii New Millenium Swords - niski głos negocjatora z krzaków tym razem brzmiał bardziej wyraźnie i z bliska przypominał mówienie do wiadra. Właściciel głosu przechylił się do przodu i Coyot zobaczył ogromnego ciężkozbrojnego rycerza ubranego w wypolerowaną zbroję i dobrze zamknięty z każdej strony ciężki stalowy hełm z wąskim wycięciem z przodu w kształcie litery "T". Przychylił się do przodu jeszcze bardziej i wyciągnął rękę w stronę Coyota, na jego prawym barku widać było stalową osłonę przypinki płaszcza na którym widniało miniaturowe logo gidii, niebieska tarcze i dwa skrzyżowane na niej białe miecze w kształcie litery "X" - Jestem Chorąży Postęp - jako jedyny z obecnych ludzkich żołnierzy nosił granatowy płaszcz zapinany na prawym barku. Gdy pomógł Coyotowi wejść na ścieżkę zobaczył on jak duży w tej ciężkiej zbroi wydawał się być dowódca żołnierzy, był niemal tego samego wzrostu i ogólnie prawie tak samo duży jak sam Coyot - Wysłano nas by odeskortować cię do do naszego generała, który czeka na ciebie w pobliskim gospodarstwie na ziemiach średniowiecznych.


- Czeka na mnie? Wasz generał? To na pewno jakaś pomyłka. Jestem Coyot...


- Wiem kim jesteś, Wszystko się zgadza, pojedziesz na moim koniu, jest największy.


- Na czym?


Chorąży gwizdnął i nieco dalej na ścieżce zza drzew nieśmiało wyszła czworonożna bestia, niczym centaur z bajek, ale z zaskakująco niepodobną do ludzkiej górną częścią ciała, która okazała się po prostu wielką zwierzęcą głową, z parą smutnych zniewolonych oczy i niewielką bitewną blizną przy uchu. Coyot nigdy wcześniej nie spotkał tak niezwykłych zwierząt.


"Nie dziwne że takich nie mamy u nas, dawno by zostały zjedzone przez smoki albo zamarzły" - pomyślał Szalonycoyot nie mogąc wyjść z podziwu. Wreszcie przytupnął:


- Nigdzie się nie ruszę bez mojego przyjaciela. To jest Astra. On jest ze mną.


- No dobraaa - Chorąży Postęp zmrużył oczy jak by wypatrując reakcji Coyota.


- A po drugie primo, w życiu tam nie wejdę na to coś! Jak w ogóle można tak męczyć te biedne zwierzęta?! - oburzył się wyciągając wszystkie osiem rąk i wskazując na jednego z żołnierzy wsiadającego właśnie na konia - Ja i Astra pójdziemy pieszo.


- Dobrze, nie ma sprawy - odpowiedział dowódca i pozostali wyruszyli konno wolnym krokiem wzdłuż ścieżki prowadzącej w kierunku głównej drogi królestwa i dalej na zachód.





I. Wybrańcy Boga cz. 3





Wieczorem tego samego dnia Szalonycoyot wraz z eskortą dotarli do niewielkiego posterunku przed gospodarstwem w samym sercu zachodniej części Kontynentu, na ziemiach średniowiecza. Niewielki oddział posterunkowej straży przywitał ich i po rozpoznaniu otworzono główną bramę. Nad bramą posterunku była umieszczona flaga w postaci sztandaru z wizerunkiem mieczy na niebieskim tle. Na dziedzińcu czekał kolejny oddział kilki rycerzy, największy z nich miał czarną brodę zamiast hełmu i skórzane ubranie z wystającymi kolcami zrobionych z kłów i pazurów dzikich zwierząt zamiast stalowych łat. W przypince granatowego płaszcza mienił się fioletowym blaskiem rzadki kamień, zwany przez alchemików Noc Kairu. Już z daleka Coyot mógł ocenić że ma tak jak on ponad dwa metry wzrostu i z 200 kilo żywej wagi.


"Ciekawe czy wszyscy tutejsi dowódcy są tak ogromni?" - pomyślał zbliżając się do zgromadzonych rycerzy. Olbrzym w skórzanym ubraniu wystąpił i ruszył w stronę Coyota.


- Jestem generał Makary - powiedział wyciągając rękę na przywitanie.


- Jestem Coyot - odpowiedział ściskając rękę generała


- Wiemy kim jesteś, czekaliśmy na ciebie. Twój ojciec, radża Narajany wysłał gońca z listem referencyjnym do naszego sztabu generalnego, stamtąd trafił on przez naszego lidera do Rady, która postanowiła wysłać po ciebie eskortę - od jednego ze stojących za nim rycerzy wziął podany mu złożony granatowy płaszcz i przekazał go Coyotowi - Dodatkowo Rada postanowiła nadać ci tytuł szlachecki i przekazać w urząd tę niewielką osadę a wraz z nią ziemie jak i posterunki pod jej administracją.


- No dobra a gdzie jest haczyk? - Coyot wyjął z małej podróżnej sakwy przypinkę z niebieskim kamieniem, którą otrzymał od ojca, po czym zarzucił płaszcz przez lewę ramię i przypiął go do ubrania przy prawym barku - W tak pięknej historii zawsze jest jakiś haczyk.


Generał popatrzył na swoich rycerzy i po chwili powiedział do Coyota:


- Przejdźmy się - gdy odeszli kawałek dalej kontynuował - będę z tobą szczery, nasza gildia ma niełatwą sytuację na południowym froncie, wciąż tocząca się wojna przeciwko diabłom Hadesu zmusza nas do koncentracji sił w tym regionie. Utrzymanie przewagi na południowym wschodzie jest kluczowe, Jednak ciągłe nabiegi band askalonskich orków na naszych tyłach w niższych epokach jak i podstępne działania popleczników Hadesu zmuszają nas do ciągłego przerzucania oddziałów wraz z dowódcami pomiędzy epokami i wysyłania ich na ratunek do odległych sektorów. Gdy byś my mieli tutaj na miejscu kogoś takiego jak ty, po tych wszystkich waszych słynnych wojskowych szkołach... Masz tu wszystkie warunki, możesz się czuć jak u siebie, wybuduj miasto, stwórz wojsko i na początek ogarnij tutaj ten cały bałagan, powstrzymaj nabiegi orków. Gdy będziesz gotowy daj znać kapitanowi Chorążemu, będziemy czekali aż dołączysz do nas w sztabie generalnym podczas głównej ofensywy. Nadążasz?


- Pewnie że tak, wielka ofensywa - Coyot nie mógł się nacieszyć nowym płaszczem. Był tak szeroki i długi... Tak wygodny, że mógł w nim schować wszystkie swoje osiem rąk. Do tego był przyjemny w dotyku niczym jedwab - Mam jeden warunek. Mój przyjaciel Astra zostanie ze mną jako mój doradca.


Generał popatrzył ze zmieszaniem na Coyota i po chwili odpowiedział:


- Dobrze, oczywiście. Teraz wybacz, muszę wracać do sztabu. W razie czego idź do kapitana Chorążego Postępu, zostaje tu jako mój namiestnik, udzieli ci wszelkiej pomocy - odwrócił się i szybkim krokiem zaczął iść w stronę bramy posterunkowej. Gdy mijał rycerzy dołączył do niego Chorąży Postęp.


- Co o nim myślisz? - spytał generał usmiechając się ukradkiem.


- Trochę dziwny ale szybko się dostosuje - odpowiedział cicho rycerz


- Ale widziałeś kapitanie? Widziałeś jaki jest ogromny? - Makary ledwo mógł ukryć ekscytację tym spotkaniem


- Tak generale, prawdziwy potwór


- Właśnie takich potrzebujemy dowódców. Silnych, wykształconych pełnych energii młodych... Ile on ma właściwie lat?


- W tym roku będzie kończył 59, generale


Makary się zatrzymał i ze zdumieniem popatrzył na Postępa:


- To trzeba przyznać nieźle się zachował.


Kapitan Postęp wyprzedzając następne pytanie dodał:


- Gatunek do którego należy, rasa tych istot ma nieco inny od naszego cykl biologiczny.


- Jak bardzo inny? Jak długo żyją?


- Teoretycznie są nieśmiertelni.


- Co ty gadasz? - Generał ruszył ponownie w stronę bramy


- To nie znaczy że są niezniszczalni. W końcu i tak zawsze giną w wyniku nieszczęśliwego wypadku albo zjedzeni przez smoka. Sami uważają się za potomków sług Głównego Boga, który według ich źródeł wszystko stworzył wiele tysięcy lat temu. Tacy jakby aniołowie.


- Silna osobowość z patriotyczną historią - ironicznie skomentował generał


- Trochę mnie martwi że mówi sam do siebie. To znaczy twierdzi że ma przy sobie przyjaciela Astrę, ale w mojej ocenie albo ten przyjaciel jest niewidzialny albo nie istnieje.


- Tak zauważyłem. Ale cóż! Miejmy nadzieję że każdy prawdziwy geniusz jest trochę szalony. Udziel mu wszelkiej potrzebnej pomocy, kapitanie. Odpowiadasz za niego głową.


Gdy minęli bramę posterunkową na zewnątrz już czekał oddział rycerzy i generalski zaprzęg z 4 koni. Ostatni raz zwrócił się do kapitana:


- Dopilnuj żeby stworzył armię i gdy będzie gotowy niech zostawi tu swojego astralnego kolegę


i zapieprza do sztabu bo czekają nas poważne sprawy. Czarne chmury zbierają się na Wschodzie. Nadciągają mroczne czasy.


- Tak jest, generale!


Wsiadł do zadaszonego zaprzęgu i cały dyliżans wraz z eskortą ruszył drogą w kierunku wschodnim.
 

farigoslaw

Szlachcic zagrodowy
II. Generałowie cz. 1





Minęły trzy miesiące odkąd Coyot przejął średniowieczną osadę Królestwa Swordów pod swoją opiekę. W tym czasie zdążył się zaaklimatyzować na tyle, by odkryć w czym tkwi problem. Brakowało funduszy. Więc wprowadził on w drodze dekretu dodatkowy podatek zwany Vat twierdząc że z tego są drogi, szkoły, szpitale. Po dodaniu różnych potrzebnych składek wszystkie ukryte podatki ogółem przekraczały 100% dochodu. Inwestycję rzeczywiście miały miejsce ale po wszystkich wydatkach i opłaceniu skorumpowanych urzędników już po pierwszym kwartale stało się jasne, że zebrana kwota jest dwukrotnie większa od poniesionych kosztów. Całą tę kwotę Coyot przeznaczył na stworzenie wojska.


Nastąpiła zima i gdy mróz osiągnął 10-20 stopni poniżej zera Coyot dopiero poczuł się jak ryba w wodzie. Zlecił on wybudowanie posterunków w każdym sektorze. Każdego posterunku broniły osiem niezależnych kompanii składających się z różnego typu wojsk. Osobiście przeszkolił on dowódców i komendantów. Dysponując taką siłą uderzeniową mogli oni działając samodzielnie powstrzymywać nabiegi band Hadesu oraz niewielkie wyprawy orków.


Cały system funkcjonował tak sprawnie, że przez całą wiosnę Coyot mógł pozwolić sobie na odpoczynek poznając w międzyczasie ludzkie zwyczaje. Tak pod koniec wiosny pewnego ciepłego dnia gościł on w swojej posiadłości niewielką grupę kadetów, którzy zaglądali tu po godzinach żeby się uczyć filozofii i sztuki wojennej, Coyot był prawdziwą kopalnią wiedzy na ten temat.


Wszyscy lekko wstawieni po wypiciu kilku chmielowych dzbanów siedzieli leniwie na drewnianych ławeczkach postawionych w ogródku specjalnie na takie okazje. W kilku krokach od zadaszonej części budynku syczał szybkożar (*grill) na którym powoli dojrzewała kolejna porcja kiełbasek i kilka steków.


- Wszystkie te wyuczone i z góry ustalone rozwiązania mają sens tylko wtedy gdy używa ich istota myśląca - podsumował Coyot spór na temat priorytetów w sztuce wojennej, odwracając metalowym widelcem syczące kiełbaski - Miecz sam z siebie, wszystko jedno jak bardzo ostry, nie jest w stanie walczyć bez wojownika albo maga.


Gdy wśród odgłosów wozów kupieckich niesionych przez ziemię rozpoznał on powolny tupot wielkiego konia zbliżającego się w ich kierunku, cały ten beztroski nastrój Coyota prysł w jednej chwili. Już po niecałej minucie na drodze wiodącej do bramy głównej zobaczył on rycerza i po kolejnych paru minutach kapitan Chorąży Postęp zostawiając konia przywiązanego przed bramą zaczął iść w ich stronę podnosząc dłoń na powitanie. Coyot odpowiedział unosząc wszystkie cztery prawe ręce i jakiś dziwny niepokój zaczął ogarniać jego umysł. W oczach zrobiło się ciemno a czas się zatrzymał.





- Widzisz Coyot? Mówiłem że coś tu nie gra - usłyszał głos Astry gdzieś za sobą - Zaraz zabiorą Ci wszystko, zobaczysz. Gdy nazwali mnie objawem i zaczęli mnie "tłumić" poprzez podawanie Tobie ziołowych herbatek od razu było wiadomo że to prymitywna rasa.


- Przyznaj się, Astra. Wiedziałeś? - dał się wplątać w myślowy dialog Coyot - Wiedziałeś że tylko ja Cię widzę? Nie mogłeś powiedzieć? Wyszedłem na wariata!


- Niby skąd miałem wiedzieć. Matka mówiła że ludzie żyją tylko w świecie maja, ale myślałem że to tylko taka metafora. My nie widzimy różnicy pomiędzy światem astralnym a światem maja, zwanym przez ludzi prawdziwym, bo taka nasza natura - żyjemy w obu jednocześnie, podczas gdy ludzkie istoty myślą że żyją tylko w tym prawdziwym a wszystkie przejawy świata astralnego zwalczają alchemicznie nazywając to zaburzeniem falowym na aurze (*schizofrenia paranoidalna).





Czas ruszył dalej rozjaśniając obraz przed Coyotem.


- Jak minęła podróż, kapitanie?


- A dziękuję, dość szybko, na szczęście do osady w Rozkwicie niedaleka droga.


- Domyślam się że nie masz dla mnie dobrych wieści?


- Otrzymaliśmy rozkazy ze sztabu, generale...


- Podpisane przez kogo?


- Przez Radę.


Coyot wziął do jednej z rąk zwój z wcześniej zerwaną pieczęcią i pomagając sobie innymi kończynami jednocześnie uchylając płaszcz i rozwijając zwój z rozkazami.





"Do wszystkich Dowódców zjednoczonych wojsk gildii New Millenium Swords. Zbliża się czas wielkiej ofensywy. Prosimy zwinąć koszary i udać się do Sztabu w nowej lokalizacji na ziemiach Epoki Jutra.


Do generała szalonycoyot (od 7Makary): proszę po drodze dołączyć do generała arturaJ wraz z jego armią wystawioną przez wolny zamek Camelot."





II. Generałowie cz. 2





- Jego Wysokość Władca Wolnego Zamku Camelot, Król Artur! - uroczyście wykrzyczał Alfred i gdy z korytarza zaczęły się donosić odgłosy kroków, dwaj żołnierze ze straży pałacowej otworzyli skrzydła wielkich drzwi i do sali tronowej szybkim krokiem wszedł generał arturJ. Cały umazany błotem oraz czerwono-czarną mieszanką krwi, zatrzymał się przy okrągłym stole i rozejrzał się dookoła. Na sali nie było nikogo prócz osobistych służących królowej, straży pałacowej przy drzwiach oraz zarządcy, Alfreda.


Artur położył dwuręczny miecz na okrągłym stole, znajdującym się na samym środku pomieszczenia, zdjął stalowy hełm i położył go obok miecza. Hełm przypominał zwyczajny żelazny dyniochron jaki dostają z przydziału szeregowi żołnierze lekkich oddziałów łuczników. Był on słabo osłonięty od spodu a w górnej części posiadał dwa otwory po strzałach świadczące o niełatwych przeprawach swojego właściciela. Zarośnięta głowa dowódcy była owinięta bandażami. Porwane niebieskie ubranie szeregowego strażnika zamiast zbroi dopełniały obraz ogólnego dramatu w wyglądzie generała.


- Witaj luba - zwrócił się do, siedzącej po prawicy tronu, królowej Genevy i na jego twarzy pojawił się zmęczony podróżą uśmiech. Gdy zaczął iść w stronę tronu, królowa się uniosła z fotela i zwróciła się do męża:


- Witam Cię mój ukochany!


W miarę jak się zbliżał mina królowej zaczęła się zmieniać i gdy wylądował na tronie obok niej, z opadnięta szczęką znowu się zwróciła do króla ale już bardziej nerwowo:


- Znowu się upiłeś!? Ciągle tylko chlasz z wojskowymi!- królowa co raz bardziej popadała w histerię


- Co ja?! A nigdy w życiu! Daj mi spokój kobieto! Zapach musiał przejść z żołnierzy, wiesz jacy są. Przeklęci pijacy. Z resztą nie zabawię długo. Wpadliśmy na chwilę żeby uzupełnić zapasy. Zaczekamy na naszego nowego dowódcę sztabowego i zaraz wyruszamy do Sztabu.


- Jak to na chwilę?! - twarz królowej sczerwieniała ze złości a na oczach wystąpiły łzy - Przecież nie było Cię przez pół roku, całą zimę siedzę tu sama! - wykrzyczała królowa i już znacznie ciszej dodała - Nie niepokoi Cię co powiedzą poddani gdy po roku Twojej nieobecności królowa urodzi królewskiego potomka?


- Co sugerujesz? - zmrużył oczy Artur


- Nic nie sugeruję! Sugeruję byś był w domu i zajmował się swoim zamkiem!


- Alfred dobrze sobie radzi - podsumował generał wstał z tronu i skierował się do wyjścia


- Właściwie, jest parę spraw które wymagają uwagi Waszej Wysokości... - próbował wtrącić Alfred, lecz Artur zgarniając po drodze uzbrojenie pozostawione wcześniej na stole przerwał mu:


- Później Alfredzie, później


- Pamiętaj tylko! - zwróciła się Geneva do męża, który szedł w stronę drzwi wyjściowych zakładając żelazny dziurawy hełm. Artur zatrzymał się, ale się nie odwrócił - Pamiętaj co poświęciłeś w imię tego paktu.


Żołnierze straży otworzyli drzwi i generał wyszedł na korytarz po czym skierował się w stronę schodów wiodących w dół i do wyjścia.


- Nie zaczeka Pan na gości w pałacu? - idąc za Arturem spytał zdumiony Alfred


- Miałem prosić królową by była miła dla naszego nowego przełożonego, ale widać że to nie ma sensu. Zaczekam z wojskiem na polu namiotowym przed zamkiem i gdy generał... jak mu tam?


- szalonycoyot


- Tak, gdy generał Coyot przybędzie od razu rozpoczniemy wyprawę.





II. Generałowie cz. 3





Obraz przed oczami zniknął w ciemności a czas się zatrzymał


- Astra jesteś tu? - spytał w myślach Coyot


- Cały czas - odpowiedział głos Astry gdzieś z tyłu głowy


- Słuchaj mam dla Ciebie zadanie specjalne. Musisz tu zostać i w razie poważnych kłopotów w niższych epokach i niemożności wysłania gońca masz osobiście mnie odnaleźć i przekazać jaka jest sytuacja.


- Chcesz mnie tu zostawić? - głos Atry wyraźnie posmutniał


- No ktoś z nas musi pojechać na tę wojnę a ktoś musi zostać. Chcesz się zamienić?


- Na wojnę mówisz? To może rzczywiście lepiej tu zostanę.


- Trzymaj się bracie, bądź czujny





Coyot zrobił wdech i czas ruszył dalej. Po odzyskaniu wzroku Coyot zobaczył że cała dywizja doborowych dobrze wyposażonych żołnierzy jest gotowa do wymarszu, obok konno czekał kapitan Chorąży Postęp oraz garstka generalskiej straży przybocznej. Jeden z rycerzy trzymał chorągiew, niebieski sztandar z wizerunkiem mieczy


- W drogę kapitanie


- Tak jest! Wymarsz!


Po przybyciu do obozu wojsk Camelotu stało się jasno że dwie dywizje nie zmieszczą się jednocześnie na polu namiotowym przed zamkiem. Pozostawiając większość wojsk rozciągniętych na drodze głównej Królestwa, Coyot wraz z Postępem udali się pieszo w kierunku środka obozu, gdzie znajdował się namiot dowodzenia. Idąc pewnym krokiem przez obóz dwójka przybyszów wzbudziła ogólne zainteresowanie oraz poruszenie wśród nie sięgających żadnemu z nich nawet do podbródka żołnierzy Artura. Gdy zbliżyli się do namiotu dowódcy czterech żołnierzy straży pałacowej dobyło miecze. Stając w przejściu chroniąc się tarczami przybrali oni postawę obronną.


- Spocznijcie żołnierze! - rozkazał kapitan Postęp i strażnicy po rozpoznaniu granatowych oficerskich płaszczy oraz niebieskiego kamienia w przypince płaszcza Coyota, niepewnie schowali broń i zrobili przejście dla generała wraz z jego towarzyszem.


Po wejściu do namiotu okazało się że jego baldachim jest zawieszony wystarczająco wysoko, żeby obaj mogli stać wyprostowani. Powierzchnia pod namiotem była tak duża że spokojnie mieścił on w sobie niewielką salę narad dla kilku osób. W tym stojak z mapami, stół przy którym rozmawiało kilku rycerzy a nawet niewielki piec w którym potrzaskiwało palące się drewno kopcąc przez komin prowadzący przez dach namiotu na samym środku.


Jeden z rycerzy siedział przy stole i z podpartą przez rękę głową bezczelnie chrapał z zamkniętymi oczami. Miał on zwykły okrągły lekki hełm ze stali chroniący głównie górną część głowy iw niewielkim stopniu zasłaniających twarz. Coyot wiedział że takie rozwiązanie ma przede wszystkim zastosowanie w jednostkach zasięgowych ale i podczas walki bezpośredniej miało swoje zalety gdyż nie tylko odejmowało to kilka kilogramów uzbrojeniu rycerza ale i znacznie poprawiało zasięg widzenia pod każdym kątem, chroniąc głównie przed ostrzałem lub atakiem z góry. Na dowód tego hełm rycerza był przebity w dwóch miejscach na wylot.


- To jest król Artur - cicho wymówił kapitan Postęp wskazując skinieniem głowy na śpiącego rycerza, po czym głośno dodał - Baczność!


Wszyscy obecni rycerze byli w znacznie większym stopniu od kapitana i "baczność" na nich nie zadziałała, jednak widząc Coyota zaprzestali rozmów a generał Artur się wybudził z drzemki słysząc jak by przez sen że rozmowy ucichły. Widząc to jeden z żołnierzy z kuszą stojących do tej pory gdzieś z tyłu podszedł do Króla i pomógł mu podnieść się z krzesła. Sądząc po podobnym hełmie i mundurze żołnierz ten należał do osobistej straży generała.


- Proszę bardzo, czekaliśmy na Ciebie generale, dziś jednak z powodów technicznych nie udamy sie w dalsza podróż. Kac - popatrzył na Coyota przez dłuższą chwilę ale gdy od patrzenia w górę zaczęło mu się kręcić w głowie, nie znajdując zrozumienia w jego grafitowo-srebrnych oczach, opuścił wzrok i dodał - Siła wyższa. Za godzinę zajdzie Słońce, nie ma sensu męczyć żołnierzy marszem w ciemnościach. Niech rozbiją obóz na polu i rano wyruszymy na świeżą głowę.


- Na tym polu ledwo się mieszczą pięć tysięcy Twoich żołnierzy. Jakim cudem mieliby się tu zmieścić 15 tysięcy kolejnych? - z irytacją w głosie przez zęby wydusił Coyot - Wyruszajmy natychmiast. Nalegam.


- Poruczniku - z jawnym niezadowoleniem zwrócił się Artur do człowieka z kuszą


- Generale


- Znajdź dowódcę wywiadu, niech jak najszybciej wyślą straż przednią, wyruszymy godzinę po nich, zwijamy obóz.


- Rozkaz - porucznik z kuszą ominął Coyota i wyszedł z namiotu.


Artur odprowadził go wzrokiem po czym zwrócił się do Coyota:


- Śpieszno Ci do walki, generale. Więc niech będzie po Twojemu. Wyruszycie za nami, żeby smoki was omyłkowo nie pożarły gdy dotrzemy do Sztabu.


- Hehehe - stłumiony śmiech przetoczył się wśród obecnych w namiocie rycerzy.


"Po co wspomniał o smokach? To cios poniżej pasa" - pomyślał Coyot po czym odwrócił się i wyszedł z namiotu. Kapitan Postęp podążył za nim.





II. Generałowie cz. 4/4





"Jak będziesz niegrzeczny to porwie Cię smok i zje" - tak mówili rodzice Coyota gdy był mały. On sam jak i jego rówieśnicy nigdy nie widzieli żywego smoka, ale wrodzona fobia jak i bogaty w smoki folklor spowodował że Vishnuduci panicznie się bali wszystkiego co było związane ze smokami. Obawy te nie były pozbawione podstaw. Przez wiele wieków naród ten zamieszkiwał tereny sąsiadujące ze Smoczymi Górami na wschodzie Kontynentu.


Gdy dotarli do swoich żołnierzy czekających na drodze kapitan Postęp zwrócił się do Coyota:


- To co? Może rozpalimy ogniska, generale?


- Nie wiem czy jest sens, skoro mamy wyruszyć za godzinę


- Za godzinę oznacza że może pierwsze oddziały wyruszą o północy. Zanim reszta żołnierzy Artura ruszy cztery litery... Daj boże żebyś my ruszyli dalej przed świtem.


Po przekazaniu rozkazów, wystawieniu straży i rozpaleniu ognisk zapadła noc. Siedząc przy jednym z ognisk na czele swojej armii Coyot próbował upiec kilka ryb upolowanych przez włóczników w pobliskim stawie. Obok próbował się zdrzemnąć kapitan Chorąży Postęp.


- Wiesz co, kapitanie? Chyba nie do końca tak to sobie wyobrażałem.


- Nie pękaj, generale. Gildia wojskowa Królestwa Swordów ustawowo liczy 80-ciu generałów. Każdy ma inną osobowość i własne zdanie. Wiem że może myślisz sobie że nie podołasz, że nie będą Cię słuchać, bo jesteś obcy, ale wiedz że Twoim zadaniem jest pogodzić te wszystkie skrajności by uderzyć na wroga razem, bo wtedy tylko jesteśmy silni gdy jesteśmy zjednoczeni.


- Nie pękam. Na ostatnim roku szkoły mieliśmy zajęcia z jednym z byłych kapłanów gildii Army Of Dragons. Często powtarzał "Piękno tkwi w środku, a bariery są w naszych głowach". Myślę więc że najważniejsze jest by wyraźnie widzieć cel i do niego dążyć.


- Mądre słowa.


- Skąd w ogóle tyle wiesz o strukturze wojska, kapitanie?


- Przez wiele lat byłem adiutantem generała Makarego. Teraz gdy połowę życia mam za sobą i dosłużyłem się do stopnia kapitana dostałem swoje pierwsze samodzielne zadanie, trwające prawie rok a które to się zakończy gdy dotrzemy do Sztabu.


Jedząc pieczone ryby i rozmawiając o życiu doczekali się chwili przed świtem, gdy jak przewidział Chorąży Postęp, ostatni żołnierze Artura opuścili pola przed zamkiem. Żołnierze Coyota również zaczęli zwijać rozciągnięty wzdłuż drogi obóz i dogasili umierające ogniska.





Gdy do Sztabu Głównego pozostało pół dnia marszu, droga którą podążali połączyła się z główną transportową arterią przecinającą Kontynent z zachodu na wschód. Na czas manewrów wojskowych ruch kupiecki na tej drodze został wstrzymany i gdy Coyot zatrzymał się na rozdrożu, zobaczył on pełną potęgę militarną Swordów. Droga ta była znacznie szersza od tej którą się poruszali dotychczas. Była ona od horyzontu aż po horyzont zajęta przez nieskończone legiony zmierzające w tym samym kierunku. Niektóre rodzaje wojsk były dobrze znane Coyotowi, inne - widział po raz pierwszy. Dziwaczne pojazdy unoszące się nad ziemią za pomocą jakiegoś magicznego napędu, konne zaprzęgi przewożące jakąś świecącą broń. Najbardziej zaciekawili go ludzie bez zbroi lewitujące nad ziemią.


- Magowie - powiedział kapitan Postęp widząc zaciekawienie Coyota


- Będziemy potrzebować więcej ryb żeby ich wszystkich wykarmić
 

farigoslaw

Szlachcic zagrodowy
III Magowie cz. 1





Jedna z krążących w powietrzu wróżek zauważyła Coyota i niemal w oka mgnieniu zbliżyła się do niego na wyciągnięcie ręki. Z bliska okazało się, że jest to drobna zgrabna dziewczyna o idealnych proporcjach ciała i rysach twarzy, a jej skóra była równie srebrnego koloru jak i skóra samego Coyota.


"Nawet niezła laska" - pomyślał - "Szkoda że jest taka mała i to że ma tylko dwie ręki trochę ją szpeci. Poza tym tak piękna istota musi być boska albo zaczarowana. Czemu się na mnie gapi?"


- Co tam, mała? - spytał Coyot i puścił oko do srebrnej czarodziejki.


- A więc to jest nasz przyszły dowódca - srebrny odblask błysnął w jej metalowych oczach i wzbiła się z powrotem, wyżej nad drogą, gdzie w powietrzu unosiły dziesiątki podobnych istot.


- To jest Pani generał ... - cicho podsumował spotkanie Chorąży - Widać stąd karczmę, tam właśnie udamy się na początek.


Po kilku minutach dotarli przed wejście do niewielkiej osady. Osada była dość biedna jak wiele osad w tym regionie i nie mogła zaoferować nic poza piachem z okolicznych pól. Wojska zmierzające do Sztabu nie zatrzymywali się tu, niektórzy dowódcy w ogóle omijali osadę nie chcąc pogarszać tłoku który tu panował. Najbardziej pokaźnym budynkiem w osadzie była świeżo postawiona karczma, była ona największym budynkiem w osadzie i mieściła się na głównej ulicy niedaleko od wejścia. Nad drzwiami wejściowymi do karczmy widniał iskrzący napis widocznie wypalony na drewnie jakimś magicznym zaklęciem:


"Karczma oficerska."


i poniżej czarny dopisek węglem:


"tylko dla szlachty"


- Zaczekam na zewnątrz - zwrócił się kapitan Postęp do Coyota


Szalonycoyot otworzył drzwi i wszedł do środka.





III Magowie cz. 2





Parter piętrowego budynku karczmy był całkowicie zajęty przez oficerów armii Swordów. Po lewej od wejścia znajdowały się drewniane schody na piętro, skąd było słychać głośny śmiech i rozmowy nietrzeźwych żołnierzy. Coyot rozejrzał się szukając wolnego stolika, ale wszystkie miejsca, również te przy barze, były zajęte. Nagle jego wzrok zatrzymał się na dużym prostokątnym stole stojącym przy oknie na drugim końcu karczmy, wprost naprzeciw wejścia. Podczas gdy większość obecnych gości była ciężkozbrojnymi rycerzami i w częściowym uzbrojeniu wyglądali podobnie do siebie, siedzący przy oknie wyraźnie wyróżniali się. Żaden z nich nie miał na sobie zbroi a mieniące się szlachetnym blaskiem kamienie w przypinkach granatowych płaszczy wskazywały jednoznacznie na przynależność do Rady. Coyot skierował wprost do nich. Radni prowadzili ożywioną dyskusję lecz gdy zauważyli zbliżającego się Coyota zaprzestali rozmów a siedzący plecami do okna człowiek wstał zza stołu i zaczął się przeciskać w stronę Coyota za oparciami krzeseł innych dowódców. Był to średniego wzrostu młody człowiek o budowie wojownika, zamiast zbroi miał on na sobie skórzaną kurtkę której kołnierz był zrobiony z piór czarnego Feniksa. Jedynie jego rycerska bródka zdradzała przynależność do kasty wojowników.


- Wreszcie jest! Jest nasz Coyot! - lekko wstawionym głosem i z uśmiechem na ustach ogłosił - Czekaliśmy i wreszcie jest! - wyciągnął rękę na przywitanie i Coyot zobaczył na jednym z palców sygnet z niebieskawego metalu a na nim dwa skrzyżowane białe miecze, wyciągnął spod płaszcza prawą dolną rękę i uścisnął dłoń człowieka z pierzastym kołnierzem.


- Jestem Szalony Coyot, syn radży z Narayany, przybyłem na wezwanie rady. Szukam kogoś kto mi udzieli dalszych instrukcji.


- To nie mogłeś lepiej trafić. Jestem Młynek Pięćdziesiąt Pięć. Lider Swordów i główny dowódca. Chodź usiądź z nami, bo zaraz rozboli mnie kark od patrzenia w górę, heh. Panowie zróbcie miejsce - siedzący przy stole zaczęli się przesuwać, każdy po trochu, aż zwolniło się dosyć miejsca dla wielkiego Coyota. Obserwujący rozwój wydarzeń zza baru gospodarz zniknął na zapleczu i po chwili pojawił się niosąc w ich stronę krzesło w rozmiarze XXL.


Gdy Coyot usiadł przy stole gospodarz spytał:


- Czy coś podać? Może podwieczorek? Mamy świeże przepiórki - przyjaźnie się spytał zwracając się do Coyota


- Poproszę chmielowy dzban


Gospodarz skierował się w stronę baru, a Młynek powróciwszy na swoje miejsce spytał:


- Jak tam wrażenie po pierwszym zapoznaniu się z wojskiem jakim dysponujemy?


Uwaga pozostałych obecnych przy stole sześciu radnych całkowicie skupiła sie na tym co za chwilę odpowie Coyot.


- Co prawda nie mam całego obrazu jeśli chodzi o liczebność i nie wiem czy damy radę wykarmić tak dużą armię ale tym oddziałom co widziałem na drodze z łatwością bym znalazł zastosowanie zarówno w ataku jak i w obronie. No może za wyjątkiem tych srebrnych dzwoneczków rodem z baśni o hobbitach.


- Mówisz o wróżkach? Hehehe... Nie niedoceniał bym na Twoim miejscu potęgi magii.


- Magii? A co mają z nią wspólnego?


- Są to istoty wysoce magiczne. Ludzie poświęcają całe życie na nauki używania magii, które te wróżki dostają w darze od urodzenia. Wiesz, nie są to jedyne magiczne istoty. Naród Vishnu też przecież nie jest pozbawiony supermocy. A nawet niektórzy ludzie rodzą się ze zdolnościami magicznymi. Ja pochodzę z rodziny Necromantów, ale nie kręci mnie ożywianie gnijących trupów, więc zostałem wojownikiem. Lecz moja wrodzona zdolność do czarnej magii pomaga mi w walce z każdym przeciwnikiem. Innymi słowy jestem żywym przykładem na to, ze da się używać ciemnej strony mocy walcząc po stronie dobra - uśmiechnął się szeroko ale po chwili spoważniał i już bardziej ostrożnie kontynuował - Innym przykładem takich istot są choćby smoki - ale widząc jak blednie srebrna twarz Coyota dodał - No dobra smoki to może zły przykład.


Młynek zrobił pauzę po czym popatrzył ze zmieszaniem na Coyota i wreszcie wyrzucił to z siebie:


- No dobra, posłuchaj. W tej armii którą prowadzimy na Pola Chwały mamy też kilka smoków. Wiem że sprawa jest delikatna, ale nie możesz za każdym razem popadać w panikę gdy zobaczysz smoka. Musisz się z tym jakoś uporać.


- Myślę, że z czasem sobie poradzę - niepewnie odpowiedział Coyot.


- A oto niech będzie pierwsza lekcja pokory - wstając zza stołu i otwierając okno na oścież oznajmił lider - Porównawczy pokaz siły: przerażające potwory ziejące ogniem kontra srebrne dzwoneczki.





III Magowie cz. 3





Przez otwarte okno Coyot zobaczył jak w oddali wysoko nad linią drew dwa czarne smoki prowadzące zaczepną walkę z wielkim Gryfonem, większym kuzynem Gryfów. Choć z daleka nie było łatwo określić skalę wielkości walczących stworzeń, to na pierwszy rzut oka było widać że pradawny orzeł był około trzykrotnie większy od obu smoków. Walka wyglądała na przepychankę, w której smoki co raz bardziej spychali wielkiego ptaka znad lasu w kierunku drogi.


- Martwiłeś się co będą jeść nasi żołnierze? - zwrócił się Młynek do Coyota


Coyot aż się uniósł z wrażenia. Młynek się wychylił przez otwarte okno i krzyknął do stojącego na zewnątrz człowieka w kapturze:


- Przekażcie adeptom Diablokraka że pora kończyć ten cyrk, chcielibyśmy zjeść rosołu jeszcze zanim zapadnie zmrok.


Łotr skinął głową i zniknął za rogiem, Po krótkiej chwili na wzgórzu pokazało się 2 magów. Gdy wyszli oni na sam środek i się zatrzymali jeden z nich stojący z tyłu położył swoją dłoń na lewym ramieniu drugiego. Iskrząca poświata zaczęła przepływać przez rękę maga i dalej przez bark kolegi. Stojący z przodu mag ścisnął w pieść prawą dłoń i na wyprostowanym ramieniu uniósł ją ku górze. Zaciśnięta w pięść dłoń zaczęła iskrzyć i w tej samej chwili Coyot zauważył ledwo widoczne iskrzenie na skrzydłach Gryfona.


"Ale jak to jest możliwe - pomyślał - Przecież jest on w co najmniej 300 krokach od nas"


Iskrząca pięść maga na wciąż wyprostowanym prawym ramieniu w ułamku sekundy opadła w dół przecinając z hukiem powietrze. W tym samym momencie ogromny Gryfon z nienaturalnie dużym przyspieszeniem runął w dół, w tym samym ułamku sekundy pokonując kilkadziesiąt metrów ktre dzieliły go od linii drzew. Rozpędzony ptak z impetem uderzył o ziemie wzbijając w powietrze wielką chmurę piachu. Poprzez drganie ziemi Coyot mógł usłyszeć każdą z jego wielkich łamiących się kości. Gdy obaj smoki pikując w locie opadającym znaleźli się na wysokości linii drzew w ich paszczach pojawił się plazmowo czerwony płomień i po chwili miejsce w którym rozbił się przed chwilą Gryfon, zamieniło się w płonące napalmem piekło.


- Proszę bardzo - podsumował Młynek - pasteryzowane w wysokiej temperaturze i gotowe do spożycia.
 

farigoslaw

Szlachcic zagrodowy
IV. Smoki cz. 1/2





- Potężne bestie. Mówię o smokach nie o magach. Hehe - nie przestawał żartować Młynek - na co dzień, jak ich poznasz bliżej, są przytulni jak baranki. Wiem że masz masę pytań, ale podróżowałeś wiele dni i teraz czas na Ciebie byś udał się na spoczynek. Jutro widzimy się w sztabie.


Coyot dopił chmielowy dzban, podniósł się z krzesła, pożegnał się ze wszystkimi po czym wyszedł z karczmy. Na zewnątrz czekał Chorąży Postęp, który widząc zadumę Coyota postanowił pierwszy zaatakować pytaniem:


- Czy był tam generał Makary?


- Nie, nie widziałem go w środku. Spotkałem Młynka.


- Ooo, w takim miejscu? Nie dziwne że jest uwielbiany przez żołnierzy. A widziałeś generale smoki? - z entuzjazmem spytał kapitan


- Tak, potężne bestie - powtórzył słowa lidera Coyot.


Kapitan Postęp wiedział o niechęci Coyota do smoków więc nie ciągnął tematu. Gdy dotarli przed wejście do osady okazało się że przednie oddziały ich żołnierzy już szykowały się do rozbicia obozu, rozpalono ogniska.





Próbując upiec nad ogniem świeżo dostarczone ryby Coyot rozmyślał o tym jak brutalny i bezwzględny jest łańcuch pokarmowy. Przed oczami wciąż miał obraz ziejących ogniem smoków. Przez ostatni rok żywił się głównie kiełbasą kupioną na targowisku w pobliskiej wsi Wierzejki albo jadł hotdogi z osiedlowego spożywczaka "Pod Żabką" a więc żadne zwierze nie musiało ucierpieć. Chcąc pozbyć się smoków z umysłu Coyot zwrócił się do siedzącego obok Chorążego:


- Zastanawia mnie jedna sprawa, kapitanie. Nasz lider przedstawił się jako Młynek 55. Nigdy nie słyszałem żeby ktoś go tak nazywał. Co to jest? Liczba? Imię? Nazwisko?


Kapitan Postęp przez chwilę popatrzył się milcząc na tańczący w ognisku płomień, po czym odpowiedział:


- 55 to nazwa świata z którego pochodzi - spojrzał na Coyota ale gdy nie znalazł zrozumienia w jego wyrazie twarzy, kontynuował - Parę lat temu, nasza najstarsza z czarownic Storada założyła Królewski Instytut Alchemii Swordów. Badania prowadzone w jego laboratoriach doprowadziły do powstania urządzenia zwanego sferotron (*kryształowa kula). Używając go Storada przewidziała nadejście potomka wielkiego władcy, który tysiąc lat temu królował na tych ziemiach. Może i królował, ale jeśli mnie spytasz, generale, po takim czasie nie da się ze stuprocentowością stwierdzić kto jest potomkiem a kto nie.


- Ale co to wszystko ma wspólnego z liczbą 55? - coraz bardziej niecierpliwił się Coyot


- Właśnie do tego zmierzam. Magowie Askalonu również nie próżnowali. W czarnej wieży stworzyli oni portal w czasie i wysłali stalowych golemów by zabić chłopca zaraz po narodzinach wiele lat temu. Przedstawiany w mediach jako awaria wybuch tartaku w Czarnobylu był tak naprawdę przykrywką, legendą stworzoną po walce Terminatorów ze strażą małego Młynka. Jego rodzice, wpływowi magowie Królestwa, zrobili wszystko by go ochronić. Użyto potężnej magii by zniszczyć golemów. Jednak mino starań dziecka nie udało się uratować. Sferotron nie tylko pokazywał co było i co będzie, ale tez udzielał odpowiedzi i podawał gotowe rozwiązania. I gdy wydawało się że wszystko stracone instytut Storady rozpoczął budowę wielkiego pierścienia wokół laboratorium, który nazwano CERN na cześć generała Cierńa, 200 - letniego maga który kierował jego budową. Pierścień ten zasilany wystarczająco dużą energią, tworzył przejście, kulistą wyrwę w czasoprzestrzeni prowadzącą do równoległych światów. Zaczęto poszukiwanie Młynków z innych planet i dopiero na 55 - tej natrafiono na odpowiedniego kandydata.


- Naprawdę?


- Haha, nie no jaja sobie robię, wybacz generale, nie mogłem się powstrzymać! - kapitan Postęp złapał się za brzuch dusząc się od śmiechu.


- A idź Ty!


- Nie no to jest tylko legenda. Skąd miał bym wiedzieć? Musisz sam go spytać jak zobaczysz.





IV. Smoki cz. 2/2





Gdy pierwsze promienie słońca pokazały się na końcu drogi prowadzącej na wschód Coyot otworzył oczy. Chmielowy dzban oraz bajka zafundowana mu na dobranoc przez Postępa sprawiły że przespał on jak zabity całą noc. Duża obecność żołnierzy armii Swordów na drodze zniwelowała prawie do zera potrzebę wystawiania straży a więc większość żołnierzy prowadzonych przez Coyota odpoczywała wciąż śpiąc w swoich namiotach po bezpiecznej nocy. Niedaleko przy ognisku pochrapywał Chorąży Postęp. Lecz jego sen był na tyle czujny, że gdy usłyszał on szuranie Coyota przed ogniskiem, natychmiast się obudził i zaczął pomagać dogaszać ogień.


- Nie mogę zrozumieć jednego - zwrócił się Coyot do kapitana - mięso gryfona przywieziono już wczoraj na wieczór, tak? Więc tak na logikę smoki też powinny wrócić. Taki smok jest wielkości czterech słoni czyli gdzieś je muszą trzymać, jakaś zagroda albo coś. Nie zauważyłem nic takiego w okolicy. Chodź, musimy to sprawdzić.


- Ale gdzie? - spytał zaspany Chorąży.


- Chodź jestem starszy latami jak i stopniem. Musisz się mnie słuchać - Coyot wiedział że to nie do końca prawda, ale korzystając z pół śpiącego stanu Chorążego podniósł z ziemi jego miecz i zaczął iść w stronę lasu.


- Poczekaj, generale! Sztab jest w innym kierunku - kapitan całkiem się obudził gdy zrozumiał że zmierzają w stronę miejsca gdzie wczoraj odbyła się powietrzna walka więc stanowczo zaprotestował - Nalegam byś my wrócili do obozu! - ledwo nadążał za Coyotem i dopiero gdy weszli do lasu hałasując ciężką zbroją dodał - Pytałeś gdzie trzymają smoki? No to nie jest tak że gdzieś je trzymają. Mogą być dosłownie wszędzie.


Coyot się zatrzymał i odwrócił się do idącego za nim Postępa.


- Jak to wszędzie?


- No wszędzie gdzie chcą. To nie są konie. Nie trzyma się smoków w zagrodzie.


Nagle Coyot zobaczył przez wąskie wycięcie w hełmie kapitana jak jego oczy stają się co raz większe i w tej samej chwili rzucił się on w stronę Coyota zasłaniając go przed czymś co miał za plecami krzycząc:


- Generale!


Coyot szybko się odwrócił wyciągając z pochwy miecz Postępa który wciąż trzymał w jednej z rąk. Pierwsze co zobaczył to wielkie żółte oko. Cofnął się kilka kroków i zobaczył że oko należało do czarnej głowy dużego smoka, którego zęby właśnie miażdżyły zbroję Chorążego dziurawiąc ją w kilku miejscach. Coyot zamarł sparaliżowany.


"Musisz się z tym jakoś uporać" - usłyszał głos Młynka w głowie. Nie mógł pozwolić na utratę kapitana - "Co powiem Makaremu?"


Coyot się zerwał z miejsca biorąc zamach mieczem i celując w kocie oko smoka. Jednak smok zdążył wyprostować szyję unosząc Chorązego podczepionego za przedziurawioną zbroję coraz wyżej aż wspomagając się grawitacją zgrzytnął zębami i połknął go w całości. Po czym opuścił głowę do normalnej pozycji i spojrzał wprost na Coyota.


- O nie nie nie! - Wymachując mieczem nerwowo zaprotestował Coyot - Nic z tego!


- Fuj, a sio! - usłyszał z tyłu za smokiem głos szybko zbliżającego się człowieka. Gdy podszedł on do tylnej łapy smoka Coyot rozpoznał że był to jeden z Radnych obecnych w Karczmie wczorajszego wieczoru. Tyle że tym razem miał w ręku tarczę, którą zaczął popychać smoka uderzając jego łapę co raz mocniej - M4rKo natychmiast go wypluj! Niedobry smok!


Czarny smok zamruczał ze smutkiem po czym schylił głowę ku ziemi i wykrztusił połkniętego przed chwilą rycerza wprost pod nogi stojącego z opadnięta szczęką Coyota. Po czym uderzając ogromnymi skrzydłami wzniósł się w powietrze i po kilki sekundach zniknął z pola widzenia lecąc nisko nad linią drzew i pozostawiając po sobie chmurę piachu. Chorąży siedział na ziemi cały pokryty grubą warstwą przezroczystego galaretowatego śluzu bez koloru czy zapachu. Człowiek z tarczą się przedstwił:


- Jestem TOMISts z Rady Swordów.
 

farigoslaw

Szlachcic zagrodowy
V. Rada cz. 1/3





- M4rKo ma nietypowe poczucie humoru - uśmiechając się powiedział Tomi.


Był to średniego wzrostu ludzki wojownik z niedużym zarostem na twarzy. Zamiast zbroi miał czarną kurtkę z grubej skóry narzuconą na szarą bluzę z kapturem co zdradzało jego przynależność także do gildii magów. Z broni miał tylko żołnierską tarczę Swordów, którą zabrał ze sobą do lasu. Nie miał płaszcza, po lewej stronie przy sercu miał odznakę z czarnym jak smoła kamieniem w środku.


- Poczucie humoru? Prawie go pożarł! - oburzył się Coyot pomagając się podnieść Chorążemu.


- Na pewno nie. Wziął was za szpiegów. Zabrałby was do Sztabu i tam wypluł. Hehehe - Tomi był wyraźnie rozbawiony całym zajściem - Twoi żołnierze na czas marszu przeszli pod dowodzenie sztabowe, do czasu manewrów nie musisz więc martwić o logistykę - zwrócił się do Coyota - Pospieszmy się, dobrze by było żeby wszyscy dowódcy dotarli i zebrali się dziś w Sztabie.





Gdy minęli osadę z Karczmą i po paru godzinach dotarli do wschodnich granic ziem Epoki Jutra ujrzeli następną osadę. Wszędzie przed nią jak i w środku było pełno żołnierzy i panował jak się wydawało ogólny chaos. Świeżo postawione budynki posterunków jak i głównego budynku Sztabu górowały nad resztą okolicznych budowli. Widoczna z daleka wielka niebieska flaga z białymi mieczami umieszczona na dachu głównego budynku łopotała na zimnym wietrze wiejącym ze wschodu.


- Zaprowadzę naszego kapitana do jakiejś myjni (*łazienki) - zaproponował Tomi - Wypadało by zmyć resztki tego smoczego śluzu zanim wejdziemy.


- Spotkajmy się przed wejściem - ustalił Coyot i skierował się wprost do największego budynku z dużym napisem "SZTAB" nad wejściem głównym.


Przed wejściem stała kolejka z kilkunastu osób. Były to różne istoty, zarówno ludzie jak i nie, kilku rycerzy i magowie. Na pierwszy rzut oka było widać że wszyscy szlachetnego pochodzenia. Przy wejściu stał młody Vishnuduta. Świadcząca o jego południowym pochodzeniu zielonkawa skóra nie nabrała jeszcze srebrnego odcienia i miała nieco ciemniejszy odcień niebieskiego niż skóra Coyota. Trzymał on w ręku zwój a w przyp;ince granatowego płaszcza połyskiwał kamień w kolorze indygo. Szalonycoyot skierował prosto w jego stronę idąc wzdłuż kolejki kiedy usłyszał głos z jej końca za sobą:


- Ej no gdzie się pchasz? Kolejka chyba jest co nie?


Coyot się zatrzymał i odwrócił:


- Jestem generał Coyot...


- Dobra dobra, tu każdy jest generał i wszyscy czekamy - przerwał Coyotowi rycerz stojący obok.


Coyot rozejrzał się po stojących w kolejce i dostrzegł na jej początku Elexom która nosząc się metr nad ziemią ironicznie patrzyła się na Coyota. Nie chcąc robić zamieszania wrócił on na koniec kolejki i postanowił zaczekać tu na Chorążego. Dwa miejsca przed nim stało dwóch facetów, którzy uważnie obserwowali Coyota. Jeden z nich był ubrany w futro i miał futrzaną zimową czapkę oraz założone na czoło okulary ochronne, drugi nie miał włosów i był ubrany w togę rzymskiego senatora, Gdy Coyot zajął miejsce w kolejce kontynuowali oni wcześniej przerwaną rozmowę.


- Po co było się wlec tutaj przez tydzień? Żeby teraz stać godzinę w kolejce? A jak nas teraz nie przyjmą? To co mamy wracać z powrotem? - narzekał człowiek bez włosów - Mogliśmy iść do Azylu, mieliśmy do nich jeden dzień drogi.


- Oj nie marudź, na pewno nas przyjmą, wszystko załatwiłem, a właściwie M4rKo wszystko dogadał. Mamy tylko dotrzeć i od razu wchodzimy.


Gdy Coyot usłyszał to imię, jakiś przebłysk szoku pojawił się w jego głowie.


- Co tu robisz? - usłyszał za sobą głos Tomiego i kiedy się odwrócił Tomi kontynuował z uśmiechem - Tu jest rekrutacja, nasze wejście jest z drugiej strony.





V. Rada cz. 2/3





Gdy okrążali budynek idąc świeżo brukowaną drogą Coyot spytał:


- Tych dwóch gości co stali przede mną w kolejce, jeden łysy drugi w futrze...


- Kapłani zakonu Smoków z gildii Army of Dragons - wyjaśnił Chorąży przecierając twarz ręcznikiem


- Kapłani? Po co nam kapłani smoków jak mamy smoki?


- Haha. Powiedziałem dokładnie to samo - głośno się roześmiał Tomi - Ale Młynek się uparł. Twierdzi że nie liczy się ani ilość ani jakość tylko ilość jakości.





Przy tylnym wejściu czuwało dwóch strażników. Gdy zobaczyli oni zbliżających się generałów, stanęli na baczność. W środku czekali kolejni strażnicy. Po pokonaniu korytarza Coyot i Tomi weszli do dużej sali gdzie znajdowało się kilku rycerzy, Młynek oraz zakapturzona postać. Chorąży Postęp został na korytarzu. Gdy Młynek zobaczył przybyłych generałów uniósł brwi i powiedział do nich:


- Śmiało, wchodźcie! - machnął ręką zapraszając ich do podejścia bliżej - Generał M4rKo właśnie wrócił ze zwiadu - wskazał głową na człowieka w czarnym kapturze.


Coyot słysząc to imię po raz kolejny dzisiejszego dnia popatrzył się na człowieka w kapturze i pomyślał:


"W ogóle nie rozumiem co się tutaj dzieje"


- Sytuacja jest taka - kontynuował Młynek - główne siły Sojuszu przeszli przez bagna i odstąpiły z terenów okupowanych. Zostawili niewielkie garnizony do ochrony swoich kapłanów.


Gotujący się mózg Coyota coraz bardziej zaczął kojarzyć fakty i łączyć ostatnie wydarzenia.


"Czy Młynek mówił w Karczmie o tych Polach Chwały? O mitycznych ziemiach chronionych przez smoki od wielu tysięcy lat? Jak mogłem nie zauważyć że idąc cały czas na wschód musieliśmy dotrzeć całkiem blisko Narayany?"


Widząc wypisany na twarzy pogarszający się stan psychiczny Coyota Młynek ostrożnie spytał:


- Nikt Ci nie powiedział? - po czym zawołał - Kapitanie Postęp!


Dzwoniąc ciężką zbroją szybkim krokiem wszedł do sali Chorąży i gdy się zbliżył Młynek spytał:


- Czemu Coyot nie jest wprowadzony w temat Pól?!


- Rozkaz generała Makarego - odpowiedział pewnym głosem Chorąży


- Jaki rozkaz?! To teraz masz nowy rozkaz, masz wszystko mu wyjaśnić, nie mamy na to czasu musimy ruszać jak najszybciej zanim nadejdzie kolejna fala orków.


Coyot z wykrzywionym cierpieniem wyrazem twarzy spojrzał na kapitana Postępa i Młynek bojąc się że za chwilę odgryzie mu głowę dodał:


- Wiedzieliśmy już jakiś czas temu że smoki gdzieś zniknęły. To było tylko kwestią czasu aż Askalon wraz z Hadesem ruszą na podbój nowych ziem. Zaatakowali tereny przed bagnami na początku wiosny i... - Młynek zrobił pauzę próbując dobrać słowa - Obecnie okupują ziemie w promieniu wielu kilometrów od Twojej ojczystej osady - widząc pustkę i smutek w metalowych oczach Coyota zakończył - kapitan Postęp po drodze poda Ci więcej szczegółów.


Chorąży słysząc to odezwał się wyraźnie zaniepokojony:


- Szefie, widziałeś może generała Makarego?


- Ja go widziałem - wtrącił się Tomi - Został bronić map GVG na południu. Gdy wyruszałem z wojskiem do Sztabu żegnał mnie ocierając miecz z czarnej krwi orków. Nie jest zachwycony obrotem spraw, tymi Polami i w ogóle.


- Ale miałem go spotkać w Sztabie. Po wykonaniu obecnej misji miałem się udać na zachód dostać ziemię uprawną i przejść na emeryturę - błagającym tonem wyrzucił Chorązy w stronę Młynka.


- Jeśli tak to na pewno nie chodziło mu o dzisiaj - wytłumaczył lider - Musiałeś go źle zrozumieć - groźnie sztuczny uśmiech pojawił się na twarzy Młynka - Na pewno miał na myśli czas, kapitanie, gdy Askalon wraz z Hadesem zostaną pokonani i wtedy wszyscy razem będziemy mogli radośnie się udać na spoczynek ze spokojnym sumieniem. Wiesz co? Nawet dam ci medal. Ale na razie otrzymałeś nowe rozkazy.





V. Rada cz. 3/3





- Pójdziemy razem aż do wschodnich kresów, żeby się upewnić czy nie czeka jakaś niespodzianka na bagnach - zwrócił się Młynek do Coyota - Tam ja i kilku innych dowódców odbijemy na południe i wrócimy na ziemie Epoki Metalowej by wesprzeć tam Makarego. Wy razem się udacie dalej na wschód ścieżką wzdłuż smoczych gór. Gdy dotrzecie na Pola Chwały poszukajcie generała Dark Marcinusa, powinien on już się okopać do tego czasu tam na miejscu.


- Już jest na Polach? Jakim cudem? - zdziwił się Tomi?


- W jednym z portowych pubów poznał czarnoksiężnika z zachodu, który umie utworzyć portal, jest on nietrwały a utrzymanie go kosztuje.


- Ile?


- Podobno 10 tysięcy diamentów na dobę. Ale wiesz, Dark jest w klubie Rossman, tak że na pewno ma też stamtąd jakieś zniżki


- Heh ale to i tak nieźle - uśmiechnął się z podziwem Tomi - ciekawe skąd ma.


- Dowodzi korpusem ninja. Wiadomo, że zabójcy to dość dobrze płatny zawód.


Coyot stał obok nieobecny udając że słucha i przytakując od czasu do czasu.


"Zaatakowali na wiosnę, kiedy ja smażyłem kiełbaski" - pomyślał. Kiedy on uprawiał Hakunę Matatę, jego ojczystą osadę plądrowało stado obrzydliwych orków.


- Dobrze by było jeszcze dziś dotrzeć przed bagna i zanocować przed dalszym marszem - kontynuował Młynek - Wyruszcie jak najszybciej.





Tomi został w pokoju. Coyot z Postępem wyszli na korytarz, który prowadził do kilku innych sal narad. Z sali obok donosił się żeński śmiech, więc Coyot zaciekawiony pozwolił sobie zajrzeć przez otwarte drzwi. W środku przy stole breafingowym siedziały 3 piękne ludzkie czarodziejki, nad stołem unosiła się Elexom.


- Mówię wam moje panie, czterdzieści palców. To musi być prawdziwa magia! - opowiadała mała wróżka. Pozostałe obecne czarodziejki buchnęły śmiechem. Gdy jedna z nich zobaczyła Coyota stojącego w drzwiach, w jej oczach pojawił się ognisty błysk ale po chwili błysk zanikł a ona zakaszlała niezręcznie. Gdy pozostałe dziewczyny też go zobaczyły, jedna z nich ubrana w zbroi wojowniczki w ułamku sekundy wyrwała z pochwy (*z futerała) leżący na stole krótki miecz i skierowała go w stronę Szalonego Coyota.


- Dobry refleks - zażartował Coyot unosząc jedną z brwi i próżno wypatrując śladów uśmiechu na twarzy wojowniczej czarodziejki.


- Jak podejdziesz mnie tak w lesie to zobaczysz ten mój refleks pomiędzy tymi swoimi srebrnymi oczami


- Sięgniesz tak wysoko? - spytał z uśmiechem Coyot


- Puszkinko odpuść! - powiedziała stanowczo czarodziejka z ognistym błyskiem w oczach.


- Znowu się spotykamy srebrny wojowniku - odezwała się Elexom - to jest generał Szalonycoyot ten nowy dowódca o którym właśnie opowiadałam.
 

farigoslaw

Szlachcic zagrodowy
VI. Ostatnia Wieczerza cz. 1/2





- Jestem Dragomira. Ta piękność w czerwonym kapeluszu to Monii. A ta porywcza lecz zdolna wojowniczka to...


- Puszkinka, czarodziejka ziemi - przerwał Coyot. Sława potęgi magicznego tria rozniosła się po całym kontynencie już jakiś temu. Powiadali że połączona moc trzech żywiołów była największą magią w znanych dziejach.


- Tak. Elexom już poznałeś. Dołączyła do nas dziś wraz ze swoim wojskiem. Ma obszerną wiedzę na temat magii.


- Tak, słyszałem. Miło poznać, ale szef kazał wyruszać jak najszybciej tak że fajnie się gadało


Coyot pożegnał się i wraz z Postępem wyszli na zewnątrz.





Nie mając obciążenia w postaci sterowania wojskiem od razu udali się na wschód drogą prowadzącą przez las. Po kilku godzinach pieszej wyprawy po środku lasu natrafili na wielką wypaloną łąkę na której już obozowało kilka dywizji. Kapitan Postęp od razu skierował się w stronę największego odległego o około sto kroków ogniska.


- Mieliśmy wyjść przed bagna przed zmrokiem - powiedział Coyot do odchodzącego Chorążego


- Marzyciel - odpowiedział kapitan nie przestając iść


Gdy dotarli do głównego ogniska Słońce się zbliżało do zachodniej strony horyzontu, wszędzie wokół w odległości kilku metrów od siebie stały prostokątne drewniane stoły. Przy każdym stole siedziało do tuzina żołnierzy. Ucztowali oni popijając z kufli jakiś piwny trunek. Coyot usiadł na ziemi blisko ognia. Lubił zimno, ale wilgotny chłodny wschodni wiatr powodował nieprzyjemne uczucie dyskomfortu. Chorąży wyprawił się zdobyć kolację i jakieś trunki.


- Ale brzydki kolor ma ten płaszcz - usłyszał Coyot głos Elexom gdzieś za sobą. Gdy się odwrócił zobaczył że unosi się w powietrzu tuż za nim.


- Nie ładny? A Ty byś jaki wybrała? - spytał wyzywająco ale z uśmiechem


- Na pewno nie taki mroczny. I do tego ten podróżny pył. Fuj - po jej głosie dało się wyczuć że jest już lekko wstawiona. Powoli zapadał zmrok a Chorąży wciąż nie wracał z kolacją. Elexom wylądowała na końcu płaszcza Coyota i zaczęła smyrać ręką jego płaszcz zostawiając na nim magiczną iskrzącą mgiełkę, sprawiając że nabierał on coraz bardziej srebrzystego błysku. Niedaleko na kawałku drewna siedziała Monii, miała na głowie ten sam kapelusz ale zmienił on kolor na fioletowy i gdyby nie to że nie miał zaostrzonego czubka wyglądał by jak mundurowy kapelusz czarownic Królestwa Swordów. Obok niej stała Puszkinka ledwo trzymając się na nogach. Gdy zobaczyła co się dzieje obok powiedziała do kolezanki:


- Popatrz dopiero dziś się poznali a ona już smaruje swoją poświatą jego pelerynę, hehehe - opróżniła trzymany w ręku kufel. Monii też miała w ręku kufel ale wyglądała jak po całej nocy picia i nie miała siły obrócić się w stronę Coyota. Wreszcie się pojawił kapitan Postęp, zbliżył się chwiejnym krokiem trzymając w ręku dwa kufle jeden dla siebie i jeden dla swojego dowódcy.


- A kolacja? - spytał oburzony Coyot


- Ni ma - rozczarowanym głosem odpowiedział Chorąży - Za to mają to - wyciągnął rękę z kuflem. Coyot wziął kufel i napił się odrobinę. Napój miał przyjemny słodki smak z lekką nutką winnej fermentacji. Nawet po samym smaku było czuć że nie miał dużo procentów więc wydawało się dziwne że większość ucztujących przy ognisku była tak nastukana w tak krótkim czasie. Coyot zrobił jeszcze kilka łyków tej miodowej lemoniadki po czym spytał:


- Co to w ogóle jest?


- Miód pitny wikingów - odpowiedział Chorąży - Podobno od pewnego dostawcy - popatrzył się zezowato na kubek.


- Weź może usiądź - zaproponował Coyot i gdy kapitan opadł obok na ziemi odpinając od pasa miecz i ciężki hełm, z zaciekawieniem ponownie się zwrócił do Chorążego - Jakim sposobem oni wszyscy tu dotarli na długo przed nami? - skinął głową w stronę stojącego niedaleko stołu przy którym zawodził pieśń Młynek trzymając w ręku kufel z miodem.


- Jedno słowo, generale - odpowiedział ledwo przytomny kapitan Postęp - Konie.





VI. Ostatnia Wieczerza cz. 2/2








- Poooszły konie poooo betoonie... - śpiewał Młynek niskim głosem.


- Jak nie zabierzesz tę rękę wsadzę ci ten Twój ognisty podmuch tam gdzie jeszcze nie był żaden inny, pijaku - Coyot usłyszał głos Dragomiry siedzącej po drugiej stronie ogniska do której się przystawiał nawalony kapłan smoków w futrzanej czapce. Podniósł się on na nogi i ledwo trzymając równowagę odrzekł:


- Co Ty wiesz, kobieto? Wypiłem dopiero 1 kufel - obrażony człowiek w futrze odszedł kilka kroków chcąc najwyraźniej iść w stronę stołu gdzie śpiewał Młynek, a reszta żołnierzy mu pomagało wojskowym chórem:


- Hej.. Hej... Heeej sokoooły...


Coyot poczuł dziwne kwaśne mrowienie na końcu języka. Nie działały na niego roślinne trucizny ale doskonale potrafił je wyczuć. W tej samej chwili kapłan w futrze się zatrzymał i jak by nie mając sił iść dalej dostał omdlenia i zaczął opadać na wznak do tyłu. Iskrząca poświata, która pojawiła się na jego plecach stawała się coraz bardziej wyraźna w miarę opadania nieprzytomnego kapłana amortyzując upadek. Przy samej ziemi skumulowana upadkiem energia w postaci błyskawicy o wysokim napięciu wyskoczyła rykoszetem i uderzyła w najbliższy stół przy którym siedział Młynek. Stół roztrzaskany w miejscu uderzenia przełamał się na pół miażdżąc połowę żołnierzy siedzących przy jego środku. Dalej błyskawica powędrowała da;ej. Rozszczepiona powędrowała do kilku następnych dębowych stołów uderzając w każdy z nich z podobną mocą. Pomimo jak się mogło wydawać poważnej sytuacji Coyot tylko lekko wstawiony (*zatruty) cały czas się pluszowo uśmiechał. Jeden z oficerów, któremu przed chwilą urwało kawałkiem blatu obie ręce na wysokości powyżej łokci, z trudem podniósł się na nogi i z uśmiechem na twarzy, pomimo wyciekającej krwi z wystających spod pancerza skrawków mięsa i zwrócił się do Szalonego Coyota:


- Ej Coyot! Masz 8 rąk, pożyczyłbyś chociaż jedną, hihihihihi.





- Co to miało być? - spytał Młynek trzymając się za drzewo oburącz. Właściwie wydawało mu się że przechylony do przodu trzymał dwa takie same drzewa. Lewe drzewo trzymał lewą ręką a prawe - odpowiednio prawą. Słońce powoli zaczęło się pokazywać na wschodzie - I czemu to nie mija?


Coyot siedział wciąż w tym samym miejscu i trzymał w ręku pusty kufel. Wszędzie wokół leżały zwłoki wykrwawionych lub popalonych żołnierzy oraz ich pourywane kończyny.


- Miód pitny wikingów - odpowiedział Coyot oderwanym głosem.


- Przypomnij mi, żeby zakazać picia wieczorem przed walką. To cud że nie zostaliśmy zaatakowani. W takim stanie kilka orków załatwiło by nas wszystkich.


- Ja bym powiedział że nawet nie potrzebujemy orków - skinął głową na trupy żołnierzy Coyot.


- To nie żaden cud - usłyszeli niski głos i po chwili z porannej mgły wyłoniła się ogromna trzymetrowa postać. Obok szedł o prawie połowę mniejszy TOMISts a na ramieniu olbrzyma siedziała jak się wydawało całkiem miniaturowa srebrna wróżka Elexom.


- To generał Paweł - wyszeptał ochrypłym głosem właśnie budzący się kapitan Postęp.


- A ten to co? - spytał Paweł wskazując głową na Coyota - Dopiero przybył i tez już alkoholik?


- W zimę temperatura w tych rejonach spada wiele kresek poniżej zera - odpowiedział Coyot - i jeśli już piliśmy rozpuszczalnik to w o wiele większym stężeniu (*40%). I nie było takich jazd. A ten tutaj to nie jest zwykły etanol.


Młynek ostrożnie puścił się drzewa i próbując złapać równowagę powiedział:


- Nie wiem z jakich roślin robią miód te pszczoły wikingów, ale jak spotkamy tego pewnego dostawcę od razu go powiesimy na najbliższej latarni.
 

farigoslaw

Szlachcic zagrodowy
VII. Spalone dziedzictwo cz. 1/4





Rannych żołnierzy odesłano pod eskortą z powrotem do Sztabu. Nawet kilka dni zajęło niektórym pozostałym by dojść do siebie psychicznie. Całe wojsko trzeba było przegrupować, ci co nie pili miodu wikingów musieli iść przodem, gdyż mogli wyruszyć natychmiast. Poprowadzili ich Tomi z Paweł. Coyot nie mógł usiedzieć w miejscu, czuł się w miarę dobrze, więc zostawił Chorążego w obozie i przed południem tego samego dnia ruszył za nimi. Późnym popołudniem gdy wyszli z lasu i wstąpili na ziemie narodów Vishnu straż przednia natrafiła na posterunek orków Askalonu i gdy trzej dowódcy zbliżyli się skradając do krzaku kilka set kroków od wiekowego zamku, Tomi spytał Coyota:


- Co o tym myślisz?


- To jeden z zamków Stróży Prawa. Orkowie musieli je przekształcić na swoje posterunki. Słyszę tylko kilku strażników na murach. Zaatakujmy od razu.


- Ale czym chcesz atakować? Nie masz broni ani zbroi - słusznie zauważył Paweł.


Tomi wyciągnął rękę i w jego dłoni iskrząc zmaterializował się krótki miecz. Podał go Coyotowi po czym dodał - Na razie musi wystarczyć. Gdy dotrzemy do obozu na Polach postaraj się o zbroję i więcej broni bo nie wypada mając tyle rąk walczyć samym mieczem.


Coyot wziął miecz.


- No dobra zobaczmy jacy z Was alpiniści - powiedział i chyląc się ruszył w stronę murów zamku, chowając się za skałami i krzakami.


- Chętnie bym pomógł ale stracimy element zaskoczenia jak zauważą olbrzyma wspinającego się na mury przed zmrokiem, hehe - zaśmiał się Paweł i nie ruszył się z miejsca


- Ja też chętnie pomogę tyle że z ziemi. Jestem za stary żeby wchodzić po ścianach. Może wyślijmy lepiej żołnierzy - zaproponował skradając się tuż za Coyotem.


- Żeby narobili hałasu? Coś za mało tych orków tutaj jak na regularny garnizon. Pozostali mogą być w pobliżu, lepiej nie ryzykować alarmu.


Gdy byli pod murami Tomi wyciągnął rękę skupił się i po chwili w jego ręku zmaterializował się długi łuk ze strzałą i długą liną. Coyot popatrzył się z niedowierzaniem.


- No co? Przecież nie będziesz się wspinał bez asekuracji. Witaj w Swordach.





VII. Spalone dziedzictwo cz. 2/4





Tomi wycelował w brzeg górnej części muru i ciężka strzała z hakowatym grotem niczym harpun pomknęła w górę zabierając za sobą przymocowaną do niej linę. Harpun wbił się w ścianę i zaklinował pomiędzy dwa nierówno ułożone elementy muru. Tomi szarpnął linę kilka razy popatrzył na Coyota i skinieniem głowy zaprosił do wspinaczki.


- Nie wygląda na mocną - podszedł i też szarpnął dla pewności. Lina pomimo że wydawała się licha okazała się dość mocna.


- To jest specjalny splot z pajęczyny chimery. Alchemicy od których dostałem zaklęcie mówią na to "tworzywa inteligentne" - zapewnił Tomi i Coyot trzymając w jednej w rąk miecz, dość sprawnie zaczął wspinać się w górę. Lina choć lekko się wyciągnęła, bez problemu wytrzymała jego wielki ciężar. Gdy był już prawie przy samym brzegu na murze zewnętrznym usłyszał zbliżające się kroki i nagle zdał sobie sprawę że jest wciąż kilka metrów od szczytu i ewentualny wróg jest poza jego zasięgiem.


Prosto nad Coyotem pokazała się ogromna głowa orka - uzbrojonego w długą włócznię strażnika w lekkiej zbroi. Zaskoczony ork zamarł na chwilę i Coyot usłyszał jak mijająca go kolejna strzała z gwizdem przecina powietrze. Wystrzelony przez Tomiego harpun przebił na wylot grubą szarozieloną szyję strażnika pozbawiając go możliwości oddechu i wydawania jakichkolwiek dźwięków. Używając trzech wolnych rąk Coyot chwycił za drugą linę i z całej siły szarpnął ją wysyłają orka w ostatni lot zanim ostatecznie się udał do askalońskiego nieba.


- No i po co? - cicho wykrzyknął Tomi i złapał się za głowę, gdy tusza orka uderzyła o porośniętą trawą ziemię przed murem, wydając stłumiony lecz ciężki dźwięk na pewno dobrze słyszalny w całej okolicy.





[ kilka chwil wcześniej ]





Grymuar chodził tam i z powrotem po murze cały dzień. Choć zazwyczaj było to dość nudne zajęcie, dziś załatwił sobie wartę w sektorze obok sektora jego kochanka Olafa, więc mijał się z nim cały dzień i pocieszał się prostym orkowym marzeniem że będą uprawiać miłość w drodze powrotnej ze swojej zmiany. Gdy zamyślony ork był odwrócony plecami do Olafa nagle usłyszał huk uderzającej o ziemię zbroi, gdzieś na dole pod murem zewnętrznym. Odwrócił się i gdy nie zobaczył na drugim końcu muru ukochanego zaczął warczeć okazując w ten sposób niepokój.


- Olaf! - wołał Grymuar idąc w stronę pustego sektora - Olaf!


Gdy doszedł do miejsca gdzie przed chwilą stał Olaf, zobaczył czarną krew przy samym brzegu muru. Warcząc zaczął powoli iść w stronę czarnej kałuży, trzymając włócznię w pogotowiu. Gdy się zbliżył i wychylił się przez brzeg zobaczył srebrnego stwora czekającego przy samym szczycie po stronie zewnętrznej. Ze zdziwienia lub chcąc wznieść alarm ork otworzył usta i krótki miecz który trzymał Coyot wbił się przez nie przebijając gardło i zalewając czarną cieczą rękojeść oraz rękę Coyota. Po wyrwaniu miecza z głowy orka, drugi strażnik poleciał w dół lądując na trupie pierwszego.


- Wiedziałeś że orkowie mają imiona? - spytał Coyot Tomiego.


Tomi stojąc kilkanaście metrów niżej nie słyszał co mówi do niego Coyot ale na wszelki wypadek odpowiedział:


- Tak Coyot, zrzuć tu więcej orków żebym mógł po ich trupach wejść na mur to nie będziesz musiał otwierać bramy, bo na pewno nie wejdę tam po linie.





Gdy Coyot był już jedną nogą na murze w jego głowie zapaliła się czerwona żarówka a z drgań powietrza wynikało że z dużą prędkością zbliża się ciężki ostry przedmiot. Pierwszy bełt wbił się pomiędzy kamienie tuż przy nodze wchodzącego na mur Coyota. Zauważył on dwóch stojących niedaleko orków celujących do niego z kuszy.


"Ale jak to jest możliwe że ich nie wyczułem?! Muszą mieć jakiś rodzaj ochrony magicznej" - zdążył pomyśleć po czym wykrzyczał do stojącego na dole Tomiego:


- To zasadzka! - i drugi bełt wbił się w prawy bark Coyota nieco poniżej kamienia w przypince płaszcza.


Ból był tak silny że Coyot tracąc na chwile przytomność z niewygodnej pozycji poleciał w dół. Na szczęście choć wysokość był duża, trupy dwóch strażników na dole zamortyzowały upadek. Tomi wycelował łuk w górę i gdy dwaj orkowie pojawili się na murze w zasięgu wzroku wypuścił strzałę. Obaj orkowie zrobili wspólnie unik i odpowiedzieli strzałem z kusz. Dwa potężne bełty wbiły się w ziemię mijając Tomiego o parę centymetrów. Wtedy zrozumiał że siły są nierówne a sytuację pogarszał leżący obok ranny Coyot który dodatkowo stanowił łatwy cel. Jak by czytając w myślach Tomiego, jeden z orczych kuszników wycelował kuszę w wijącego się z bólu Coyota.


Nagle dziwaczna chmura zasłoniła zachodzące powoli słońce. Chwilowe zaćmienie było tak efektowne, że wszyscy łącznie z Coytem odwrócili się w stronę fenomenu. Gdy odwrócili się orkowie, zdali oni sobie sprawę jako pierwsi, ze owa chmura składa się z setek strzał opadających prosto na nich, lecz było za późno. Po chwili ta cała nawałnica wbiła się w mur w miejscu gdzie stali kusznicy orków, nie zostawiając na nim żywego miejsca. Kilka strzał wbiło się w ziemie całkiem blisko dowódców Swordów i nie wiedząc czego się spodziewać Tomi naciągnął cięciwę łuku i w jego ręku zmaterializowała się strzała. Przez jakiś wypatrywał celu pomiędzy drzewami od strony ostrzału i gdy nikt się nie pojawił, zaproponował:


- Chodź może wyjmiemy ten kołek.


- Chyba przebiło płuco - lekko panikując oświadczył Coyot


- Sam nie wiem. nie znam się za bardzo ale chyba lepiej to wyjąć. Nie martw się. To są bełty, nie mają zazębień. Na "trzy". Raz... - Tomi szarpnął i grot wyskoczył z barku Coyota zostawiając porwaną srebrną skórę spod której natychmiast zaczęła wypływać niebieska krew. Coyot przyłożył jedną z lewych dłoni do rany i zaczął uciskać jednak niebieski płyn sączył się przez palce i Coyot poczuł że zaraz znowu zemdleje.


- Boże! Czemu jest taka niebieska??? - próbując pomóc zatamować krwawienie, oburzył się Tomi


- To przez miedź - resztkami sił wydusił z siebie Coyot


- Przez co? - spytał zdziwiony Tomi


- Przez miedź. Pamiętasz ze szkoły, Mamo? Żelazo się utlenia na czerwono, miedź na niebiesko - uśmiechając się i patrząc w pustkę przed sobą - odpowiedział Coyot


Tomi zastygł nie wiedząc co powiedzieć, nagle niedaleko za sobą usłyszał przyjemny żeński głos:


- Zaczyna bredzić. Lepiej pokazać go medykom.


Coyot który jak się wydawało przed chwilą umarł, otworzył oczy i uniósł się na wszystkich 4 lewych łokciach i wyciągając szyję w górę próbował namierzyć do kogo należy głos. Tomek popatrzył na niego z niedowierzaniem.


Głos należał do niewysokiej młodej dziewczyny ubranej w granatowo-biały mundur. Na głowie miała generalską polową czapeczkę z daszkiem i laurkami,a na niej widniało logo - jakiś biały różopodobny kwiatek. Obok niej stał niewiele wyższy wojownik z niewielkim zarostemm, w biało-granatowym mundurze i z okrągłą tarczą wikingów podzieloną na cztery granatowo-białe sektory.


- Jestem PU.MA a to jest WikingX. Jesteśmy z gildii pradawnych wojowników miłujących pokój Riposta.





VII. Spalone dziedzictwo cz. 3/4





Riposta rzeczywiście była pradawną gildią wojowników natomiast z pokojem bywało różnie, w całej znanej historii gildia raczej cały czas walczyła na ziemiach GVG w różnych epokach. Powiadają że najstarsi magowie Riposty pamiętają jeszcze walkę z krakenem nasłanym przez czarownika Vercyqa na ziemię Jesieni średniowiecza, który to pożerał lub niszczył wszystko na swojej drodze wiele epok temu.


- Na pewno? - spytał zbliżający się Paweł - a wyglądacie jak Jaś i Małgosia


- Zobacz Wiking, szliśmy do Rady a to Rada przyszła do nas - zwróciła się Puma do kolegi.


Paweł się zatrzymał i uniósł brwi ze zdziwienia


- Ta leżąca tu srebrna sztabka która za chwilę zejdzie bez pomocy medyka to zapewne Szalony Coyot, nowa nadzieja Swordów na Polach Chwały. Ten spostrzegawczy wielkolud to z pewnością Paweł.


- Skąd ona wie??? - Paweł stał z opadniętą szczęką


- A ten trzeci też z Rady bo ma ten ich kamień ale taki czarny? - Puma zapstrykała palcami jak by miała to na końcu języka.


- TOMISts - uratował sytuację Tomi


- Ah no tak. Czarny kamień, klejnot zero, alfa i omega. to zaszczyt. - ukłoniła się i Tomi tez się ukłonił po czym kontynuowała - Panowie ja mówiłam poważnie, wasz srebrny kolega zaraz się wykrwawi. Lepiej zabierzcie go do medyka.


- Ale my nie mamy tu żadnych medyków - odparł Paweł - wszyscy zostali z chorym woj... zaraz zaraz.... WikingX ten koordynator dostaw zaopatrzenia?


- Właściwie to nie koordynuje dostaw osobiście - odezwał się Wiking


- Ha!- ucieszył się Paweł - to dobrze się składa bo akurat nasz lider Cię szukał


- Tak a po co? - Wiking niepewnie się uśmiechnął


- Nie wiem , pewnie chciał ci podziękować osobiście za ostatnią imprezę.


- Heh... Żartowniś z Ciebie. To wszystko jest jedno wielkie nieporozumienie. Gdy dotarłem do portu na Północy dostałem wiadomość z wysp że 3 wioski wikingów zatruły się tym miodem. Okazało się że to wina dzikich okolicznych pól, które porosły bieluniem. Gdy się dowiedziałem natychmiast wysłałem gońca ale wiedziałem że już jest za późno - Wiking ze skruchą popatrzył w ziemię przed sobą.


- Zabierzemy go do naszego obozu - Puma machnęła władczo w stronę drzew skąd przybyli i po chwili kilku wikingów przybiegło na jej rozkazy - Zanieście go do lekarza.


Kilku wikingów sprawnie podnieśli ciężkiego Coyota i zaczęli iść niosąc go z powrotem w stronę drzew. Puma zwróciła się do dwóch pozostałych dowódców:


- Gdy Starszczyzna się dowiedziała co się stało nakazano Wikingowi naprawić szkody uzupełniając poniesione przez Swordów straty za pomocą swojej armii. Dodatkowo jako bonus mając na uwadze naszą wieloletnią przyjaźń nasza gildia przysyła najcenniejsze co ma czyli mnie żebym dopilnowała zachowania drugiej najcenniejszej rzeczy jaką mamy czyli naszego sojuszu...


- Czyli mówiąc po ludzku - wtrącił Paweł - żeby Rada nie spaliła kolegę na stosie zanim spyta o szczegóły? - odwrócił się i zaczął iść w stronę odchodzących wikingów niosących nieprzytomnego Coyota.


- To też.


- Chyba mnie nie lubi - cicho winnym głosem powiedział Wiking


- On nie pił miodu - uśmiechnął się Tomi - poczekaj aż spotkasz się z Młynkiem











VII. Spalone dziedzictwo cz. 4/4





Gdy Coyot otworzył oczy, zobaczył że leży na szpitalnym łożu a jego rana jest pozszywana i posypana zmielonymi ziołami. Niedaleko łoża odwrócona plecami stała kobieta w czerwonym płaszczu. Sprzątała ona po zabiegu o próbowała nucić jakąś melodię. Coyot nie mógł rozpoznać motywu ale z pewnością rozpoznał ten głos.


- Amelia - wyszeptał Coyot i spróbował się unieść lecz środek anestezjologiczny nie pozwolił mu na to.


Kobieta odwróciła się i Coyot zobaczył że cała jej twarz jest pokryta biała farbą, bojowe barwy stróży prawa, w przypince czerwonego płaszcza był osadzony czerwony kamień.


- Ciii - zasyczała kobieta i rzuciła się do łóżka na którym leżał Coyot - Nie możesz się ruszać bo puszczą szwy! - przytrzymała próbującego się unieść Coyota żeby został w pozycji leżącej.


- Amelia czy ja umarłem?


- Nie nazywaj mnie tak


- Jak? Gdzie my jesteśmy?


- W głównym szpitalu Pentagramu


Pentagram był aglomeracją pięciu głównych osad Vishnudutów w tym osady Coyota jak i jego ukochanej.


- Amelia zginęła wraz z resztą mieszkańców jej osady w płomieniach kilka miesięcy temu - opuściła wzrok


- Więc jak mam do Ciebie się zwracać?


- NoToSru


- Notosru? Zaraz, to po elficku znaczy emigrant?.. Przerzucony... Przesiedleniec?


- To zbieg okoliczności - wzruszyła ramionami


- Gdzie są pozostali pacjenci?


- Nie ma. Pamiętasz jak zostałeś ranny?


- Coś mi świta. Oblegaliśmy posterunek orków. Było ich z pięćdziesięciu.


- Tak jasne, no więc potem zabrano Cię do obozu Wojowników z Riposty ale ich medycy nie mogli Ci pomóc nie znając naszej anatomii. Jedyną nadzieją było przysłanie Cie tu ukrytego w transporcie żywności dietetycznej tutaj.


- To co Ty tutaj robisz?


- Jestem incognito


- W czym?


- Nie w czym tylko... Szpieguję teren przed nadejściem naszych wojsk


- Naszych?


- Swordów. Jestem teraz jedną z dowódczyń... Nie to nie brzmi najlepiej. Jestem generałową... Też nie.


- Dlaczego nie? - ożywił się Coyot - Jesteś moją żoną więc tak czy siak generałowa


- No w sumie tak - popatrzyła się dumnie na Coyota - W każdym razie jesteśmy na tyłach wroga nie ma tu żadnych naszych żołnierzy więc zachowuj się dyskretnie. Na zewnątrz się roi od patroli askalońskich kapłanów.


- Myślałem o tym żeby wrócić...


- Ja tez myślałam żeby wrócić. Zaraz po ataku rodzina odesłała mnie z pałacu. Dostałam od ojca papiery lekarza, ukryto mnie w transporcie jedwabiu i niemal siłą wywieziono na wieś. Ale wiesz co teraz wiem? Gdybyśmy oboje wrócili to nie miał by nawet kto pozbierać po nas popiołów.


- Popiołów? Ale jak to się mogło stać? Widziałem te tępe istoty w tym ich garnizonie. Nie wierzę że zostaliśmy pokonani przez coś takiego!


- Nie krzycz. Boże, ty naprawdę nic nie wiesz. Gdy na początku wiosny wojska Sojuszu rozpoczęły oblężenie Pentagramu, mieli oni dokładne listy mieszkańców, dane osobowe adresy wszystko. Musieli infiltrować nasze osady dużo wcześniej. Twoje wygnanie było zaledwie pierwszym z wielu następnych dziwnych zdarzeń. Podobnie odesłano kilku innych zdolnych uczni. Pamiętasz kolegę z klasy Anasstesanę? Teraz też walczy po naszej stronie. Wielu zdolnych dowódców stróży prawa zginęło w wypadkach lub miało zawał. Szeryf wraz z poganiaczem zostali rozszarpani przez własne lamparty. Hades z Askalonem dobrze się przygotowali do przerzucenia swoich wojsk przez nasze ziemie. Byliśmy osłabieni ale przygotowani do odparcia ataku. Gdy orkowie rozpoczęli oblężenie większość z nas się śmiała. Wyglądali oni jak banda nieudaczników z garnkami na głowach. Jednak coś było nie tak. Gdy prowadziliśmy z orkami wzajemny, mało skuteczny, dalekosiężny ostrzał usłyszeliśmy krzyki i huk walących się budynków za nami. Nie zauważyliśmy jak od paru minut trzy wielkie szare smoki niszczą pałac i mury wewnętrzne ogniem z powietrza. Nie wiadomo skąd się wzięły. Zniszczyły balisty oraz całe zapasy strzał. To było prawdziwe piekło. Wtedy ojciec zapakował mnie do wozu i wysłał z pałacu. Smoki wypalały nasze większe miasta i osady prze kilka kolejnych dni. Orkowie dorzynali ocalonych. Mieli wyraźne rozkazy żeby całkowicie eksterminować mieszkańców z listy. Nie ruszyli wsi i pól uprawnych. Dziwne. Przecież orkowie nie jedzą kukurydzy.


- Ale jedzą ludzi, a ludzie jedzą kukurydzę - wyjaśnił Coyot.


- Nie pomyślałam o tym. Ale Ty jesteś mądry mój ty pączku - pocałowała go szybko w policzek a Coyot jak poparzony podskoczył na łóżku.


- Co Ty wyprawiasz?? Czy ten biały smar co masz na twarzy to jest barwnik z tej trującej moreli?


- A co? - spytała mrużąc oczy i uśmiechając się NoToSru - trochę się mnie boisz? Może chcesz polizać mnie w nosek? hehe


- To nie jest śmieszne. To jest śmiertelnie poważna sprawa. Barwnik z moreli to nie zabawka.


- Tak tak.
 

farigoslaw

Szlachcic zagrodowy
VIII. Syndrom Cotarda cz. 1/4





- Ile czasu byłem nieprzytomny? - spytał Coyot


- Hm, pomyślmy - NoToSru zaczęła układać kolejność zdarzeń - Dwa dni leżałeś w obozie Pumy, medycy pozszywali ranę ale nie wiedzieli czego użyć by powstrzymać zakażenie pasożytami. Przywieźli Cię dziś rano a teraz mamy popołudnie czyli razem licz 3 dni.


- Trzy dni?! - Coyot się uniósł próbując wstać ale środek wciąż działał i Coyot zaraz opadł z powrotem na poduszkę - Co mi podałaś?


- Napar z suszonych ziół. Po paru godzinach będziesz jak nowy. Przez ten czas leż bo jak puszczą szwy to będziesz musiał pozszywać się sam - w pośpiechu rzuciła lekko zakrwawiony na niebiesko ręcznik na puste łóżko stojące po drugiej stronie niewielkiej sali zbierając się do wyjścia.


- Jak to sam? A Ty gdzie się wybierasz?


- Pracować. Zaczekaj tu kilka godzin aż rana całkowicie się zagoi. Po zmroku kapłani nie szwendają się po ulicach, dopiero wtedy możesz wyjść. W nocy nasi żołnierze przejmą Pentagram. Tam masz swój nożyk - wskazała jedną z rąk na drugie łóżko gdzie leżał miecz od Tomiego - Oszczędzaj siły bo dostaniesz omdlenia. Straciłeś dużo soku yang (*krwi) a nie ma teraz jak zrobić transfuzji. Rano udaj się na wschód od osady. Przy samych bagnach, wiesz gdzie zaczyna się smocza ścieżka, będzie na Was czekał generał BajuX.


"Co oni mają z tymi iksami? Pewnie też jakiś wiking" - pomyślał Coyot po czym na głos spytał:


- BajuX?


- Dowódca oddziału berserków. Poznasz go bez trudu. Ma wielką brodę i wszędzie małe warkoczyki jak to wiking. Ma on zniszczyć dziś w nocy posterunek orków przy przejściu na Pola Chwały


- A gdzie jest Młynek?


- Lider i kilku dowódców wraz z połową żołnierzy odeszli zgodnie z planem na południe w stronę ziem GVG. Aha i Twój pomocnik kapitan Postęp też udał się razem z nimi - wyszła i zamknęła za sobą drzwi.


Leki już prawie przestały działać więc Coyot się podniósł powoli z łóżka i wziął do ręki miecz.


- Nie powinni byli mnie odkopywać - powiedział cicho sam do siebie - trzeba było mnie zostawić w ziemi.








VIII. Syndrom Cotarda cz. 2/4





Szalonycoyot siedział na łóżku i przez okno obserwował zachodzące Słońce. Przesiedział w takim transie wiele godzin gdy jego umysł próbował przetrawić wydarzenia ostatnich dni.


"Być może jest to tylko sen. Za chwilę zadzwoni budzik i będę biegł przez pola jak co dzień do szkoły, przecież niedługo egzamin końcowy. Nie... To nie to... Na pewno nie żyję."


Gdy już miał powąchać jedną z rąk byt sprawdzić czy nie zapachu trupa pukanie do drzwi na salę wyrwało Coyota z transu:


- Tak? - odpowiedział lekko wystraszonym głosem i chwycił za miecz.


- Szukam generała Coyota - odpowiedział głos po drugiej stronie drzwi.


Coyot wyjął miecz z pochwy.


- Otwarte proszę wejść


Drzwi się otworzyły i pokazała się w nich głowa w futrzanej czapce i okularach na czele. Głowa się rozejrzała po sali po czym reszta ciała również ubrana w futro pokazała się zza drzwi.


- Nazywam się Farigosław, jestem nowy.


Farigosław miał granatowy generalski płaszcz zarzucony na futro. Kamień w przypince był przezroczysty i świeżo wypolerowany, a więc w jego wnętrzu wyraźnie się mienił złoty wizerunek smoka. Twarz Fariego była pokryta niewielkim zarostem. Mimo letniej temperatury, grubo powyżej zera stopni, jego wąsy i bródka były lekko zaszronione.


- Brakuje tylko kosy i pary z ust - obojętnie powiedział Coyot nie wstając z łóżka.


Farig podszedł bliżej.


- Ej Coyot. Kiepsko wyglądasz. Musimy się ewakuować, słyszysz? Zaraz katapulty zrównają to miejsce z ziemią.


- Jakie katapulty? - ocknął się Coyot


- No nasze


- Jak to nasze?! Z czyjego rozkazu?


- Z rozkazu Tomiego - odpowiedział Farig i widząc że Coyot nie ruszy się z miejsca póki nie dostanie jakichkolwiek wyjaśnień kontynuował - Gdy zostałeś ranny, zrozpaczony Tomi zaczął pić. Przez te dwa dni wypił chyba z beczkę chmielu (*100 litrów) i dziś rano gdy maszerująca artyleria zbliżyła się do miasta Tomi już czekał na nich na dordze z butelką w ręku. Kazał załogom rozwinąć sprzęt a gdy inni dowódcy chcieli go powstrzymać wyrywał się krzycząc że orkowie porwali jego kolegę Coyota i żąda zemsty w postaci ostrzału. Żołnierze zaczęli rozstawiać katapulty gdy pojawiła się NoToSru by dostarczyć wywiadowcze dane bioniczne. Wiadomość że żyjesz trochę rozładowała napięcie, ale musiała ona zostać by dopilnować że katapulty nie zostanę użyte zanim wyjdziemy. Pasuje?


- Pasuje - Coyot niepewnie wstał z łózka i dopiero teraz różnica w ich wzroście zrobiła się rażąca.


- Nawet nie wiem co Ci zaproponować żebyś się oparł. Może o głowę? - zażartował Farig


- O bark będzie w sam raz. Pasuje?


- Heh, pasuje


Coyot oparł się jedną z lewych rąk o bark Fariego i razem wyszli długim korytarzem na zewnątrz. Gdy przeszli przez drzwi wyjściowe kilka metrów nad ich głowami z gwizdem przemknęła ognista kula. Huk uderzenia kuli o gmach Akademii zmusił do odruchowego uniku dwójki ocalałych. Nie przestając iść patrzyli się oni na opadające elementy zamku. Przetrwał on tysiące lat wojen oraz kryzysów by się teraz rozbić o rozpacz Tomiego. Gdy kolejne dwie kule przeleciały nad ich głowami, przestali się gapić i przyspieszyli.





VIII. Syndrom Cotarda cz. 3/4





- Coyot!Farig! - zadowolony Tomi już z daleka przywitał dowódców.


- Co Ty wyprawiasz!? - odpowiedział Farig wskazując wolną lewą ręką w stronę walących się budynków - Przodkowie Coyota budowali z poświęceniem tę ostoję wiedzy nie po to byś teraz to rozwalił! - Coyot stał obok w milczeniu z obojętnym wyrazem twarzy.


- Przodkowie Coyota? - zdziwił się Tomi - Nic mi o tym nie wiadomo. Przecież walczymy z orkami. Czy przodkowie Coyota to orki??





Przez cały następny dzień, póki oddziały szturmowe czyściły okolice Pentagramu z resztek zbrojnych ugrupowań Askalonu, trwały przygotowania do wymarszu ścieżką przez bagna prowadzącą na Pola Chwały wzdłuż Smoczych Gór. Dowódca berserków generał BajuX przeprowadzał egzekucję świeżo zebranych z okolic orków. Całe obecne wojska Swordów okopały się w okół posterunku przy wejściu na ścieżkę gotowi na odparcie kolejnej dużej fali desantu orków. Wbrew prognozom ani Askalon ani Hades nie pokazali się w ostatnich dniach. M4rKo z czarnym kapturem zarzuconym na głowę stał kilka kroków przed wejściem na ścieżkę i choć kaptur skrywał jego wzrok wydawało się że patrzył gdzieś w stronę jej końca. Farig podszedł do niego i stanął obok.


- Myślałem że jest szersza - powiedział drapiąc się w futrzaną czapkę.


Ścieżka miała nie więcej niż 10 kroków szerokości. Z lewej strony groźnie przesuwały się ruchome bagna, z prawej - niewielki żwirek gdzieś wysoko zerwał się ze skały i porywając po drodze co raz większe odłamki po chwili rozbił się o ścieżkę kilka metrów od wejścia.


- Wysłanie wojska w ciemno takim przejściem to niepewna loteria - odpowiedział M4rKo wciąż patrząc na ścieżkę.


- Wystarczy średniej wielkości oddział orków, żeby zorganizować zasadzkę na końcu ścieżki, która zniweluje naszą przewagę liczebną - Farigosław próbował wypatrzeć na co patrzy jego kolega ale ścieżka wydawała się pusta i znikała za zakrętem przy wystających skałach około stu kroków od jej początku. Farig kontynuował - najlepszym rozwiązaniem wydaje się wysłanie berserków BajuX'a przodem żeby jak poprzednio sprawdzili teren, ale tym razem dyskretnie.


- Nie żartuj proszę! Mało tego, że sami zginą w przypadku zasadzki, to jeszcze nigdy się o tym nie dowiemy.


- A więc zostaje drugie jedynie słuszne rozwiązanie. Wyślemy zwiad przez grotę.


- Przez Smocze Góry? Chyba Bóg cię opuścił - odpowiedział Farig z uśmiechem.


- I to dawno - potwierdził spod kaptura wyraźnie rozbawiony M4rKo - Smoki opuściły to miejsce już rok temu, w każdym razie nikt od tamtej pory nie widział ich na oczy. Jedyne stwory które mogą napotkać zwiadowcy to krasnale albo gobliny.


- Krasnale i gobliny to nie jest nasz największy problem w tych jaskiniach, dobrze o tym wiesz.


- Dlatego musimy tam wysłać nie więcej niż dwóch zwiadowców, najlepiej kogoś, kto dobrze zna teren oraz kogoś kto się nie zesra przy spotkaniu z Hydrą - ironicznie podsumował M4rKo.


Farig po chwili wpatrywania się w ścieżkę odwrócił się do M4rKo z szeroko otwartymi z przerażenia oczami:


- O niee, kochany. Nie dam się w to wrobić. Jak chcesz to sam idź tam z nim. Przy okazji mu wyjaśnisz czemu zjadłeś mu kolegę.


- Właśnie dlatego nie mogę tam iść, gdyż nie mamy czasu na telenowelę, stawka jest zbyt duża - z powagą odpowiedział zakapturzony generał.


- To wyślij greegora...


- Wyruszycie o świcie.





VIII. Syndrom Cotarda cz. 4/4





Gdy Słońce pokazało się nad linią horyzontu oświetlając milczącą ścieżkę wzdłuż skał czerwonym blaskiem, Farigosław w niezmiennie pełnym ekwipunku (czapka, futro, okulary na czele) czekał z samego rana przed wejściem do obozu Swordów. Po kilku minutach pokazał się Coyot. Miał na sobie zbroje stróży prawa. Zbroja była wykonana ze srebrnych łusek podobnych do smoczych. W jednej z rąk miał miecz Tomi'ego. Za nim szła pogrążona w żałobie, zmęczona pracą NoToSru.


- Co to za smutek? Przed nami długa droga. Jeszcze będzie okazja by się załamać. - skwitował kapłan Smoków wygląd odrodzonych nowożeńców.


Coyot minął go w milczeniu idąc w stronę wejścia na wąską ścieżkę prowadzącą w kierunku groty.


- Od wczoraj nie odezwał się nawet słowem. Równie dobrze mógł by być martwy - odpowiedziała NoToSru, podążając za swoim mężem. Farig popatrzył się na toczące się po niebie czerwone Słońce i ruszył ich śladem. Gdy dotarli do groty i pożegnali się z wojowniczką, udała się ona z powrotem w stronę obozu. Wejście do Smoczych Jaskiń było wielkie i majestatyczne. Po obu stronach od wejścia stały dwie wysokie metalowe kolumny wtopione w skałę. Wysoko nad wejściem wchodzących do groty witała wykuta w skale głowa smoka w skali 1:1. Na jednej z kolumn od strony południa dało się przeczytać symbol w języku pradawnych "JOD", na północnej - "BET".


- Jachin i Boaz - skomentował Farig - "Jedność i Walka".


Coyot zatrzymał się, popatrzył przez chwilę w czarną otchłań jaskini i ruszył do przodu ocierając miecz o brzeg jednej z kolumn. Miecz zajarzył się wydając iskrzący dźwięk i po chwili całe ostrze stanęło w płomieniach rozświetlając ciemność przed nim. Farigosław rozczarowany obojętnością towarzysza zsunął na oczy okulary, które wcześniej miał na czole włochatej czapki i te natychmiast samoistnie zaczęły świecić szmaragdowym blaskiem. Jaskinia w środku przez dość długi czas marszu przypominała prosty pogrążony w wiecznej nocy tunel z wysoko zawieszonym i idealnie zaokrąglonym sufitem. Nawet wielki Coyot wydawał się malutkim ludzikiem wrzuconym do rury ściekowej. Wilgoć w powietrzu i kapiąca zewsząd woda dopełniały mrocznego klimatu. Po około godzinie wyprawy zwiadowcy zauważyli niewielkie światełko, które w miarę zbliżania się stawało się co raz bardziej wyraźne, co raz bardziej rozświetlając przestrzeń wokół. Stało się jasne, że światło pochodzi z niewielkich otworów u góry. Sama jaskinia zaczęła nabierać bardziej naturalnej formy, pojawiły się nierówności na ścianach jak i wystające kamienie i skały pod nogami. Gdy dotarli do niewielkiej sali, okazało się że dalsza droga nie będzie tak oczywista jak dotychczas. Tunel się rozgałęział na kilka możliwych dróg do wyboru.


- No ładnie - ostrożnie odezwał się Farig stojąc nieco z tyłu - wprowadziłeś nas w maliny.


- Ja?! - po raz pierwszy odezwał się Coyot. W jego głosie dało się wyczuć niepewność i dezorientację.


- No to Ty jesteś przewodnikiem. Ja tu nigdy nie byłem.


- Ja też nie - zrezygnowanym głosem odpowiedział Coyot wypatrując właściwego kierunku w każdym z powstałych przed nimi tuneli.


Nagle gdzieś wysoko nad głowami na zewnątrz groty zerwało się kilka spłoszonych ptaków i nerwowy hałas ich skrzydeł zagłuszył dźwięk spadających kamieni, wyrwanych z jednego z wąskich otworów nad głowami towarzyszy. Po chwili wpatrywania się do środka tego otworu Coyot dostrzegł parę żółtych kocich oczy mieniących się w blasku płonącego ostrza jego miecza.


- Smok! - wykrzyknął Coyot i na jego srebrnym czole wystąpiły krople równie srebrnego potu. Cofnął się on kilka kroków i wtedy ogromna głowa węża na długiej grubej szyi pokazała się z otworu. Sycząc i pokazując podzielony na pół język głowa przemówiła:


- Proszsze, proszsze. Kapłan sssmoków. Widzzzę że przyprowadziłeśśś mi obiad - tępo sterczące oczy bezdusznie wbiły wzrok w Fariga. Coyot skierował miecz w stronę potwora, który jak się wydawało mógł połknąć ich obu za jednym zamachem. Farig powstrzymał lekko dotykając ręki Coyota w której trzymał miecz szepcząc:


- Nie warto. Chyba że chcesz mieć tu za chwile dwie takie głowy zamiast jednej.


Po czym znacznie głośniej dodał:


- Zjadłaś wszystkie smoki i dalej Ci mało?


- Ha, ha... Bardzo śśśmieszne - odpowiedziała Hydra z ironią.


- Jesteśmy tu bo kolega ma problem. Ostatnio nie jest sobą. Ma jakąś małą depresję. Chyba utknął pomiędzy światami.


- Utknąłem? - odezwał się zdziwiony Coyot patrząc na Farigosława. Farig dyskretnie kopnął go w nogę - A tak, utknąłem - potwierdził z powagą srebrny wojownik.


- To normalne dla Twojego gatunku. Dzzzziwne że nie wieszzz - wciąż sycząc odpowiedziała Hydra - Wszzzystkie nieśśśmiertelne istoty wcześśśniej czy późźźniej cierpią zzz tego powodu. Ale Ty jesteśśś dośśść młody by nie wiedzieććć czy żyjeszzz.


- Długo nie mieszka wśród swoich - wtrącił Farig.


- Zaissste dzzzziwne. Muszzzę cześśściej wychodziććć na zewnątrzzz - głowa Hydry wysunęła się bardziej z otworu i wpatrując się w Coyota zaczęła owijać się wokół niego. Stało się jasne, że jej szyja nie ma końca. Przerażony Coyot uniósł miecz nie stawiając oporu i popatrzył pytająco na kolegę. Farig mignął okiem dając znać że wszystko gra.


- Nie sssmuć się młody Vishnoduta - odwijając się przemówiła głowa Hydry - jeśśśli los będzie ci sprzzzyjał, będzieszzz miał dużżżo czasssu by się tym zamartwiaććć - gdy całkiem uwolniła Coyota ze swych objęć dotknęła językiem jedno z jego prawych ramion. Poparzona skóra Coyota zasyczała i po chwili pojawił się na nim niebieski ślad w kształcie języka Hydry tworząc znak


runiczny "Algiz" koroną do góry. Coyot patrzył się niczym zahipnotyzowany w runę a gdy spojrzał na Hydrę, tej już nie było. Został po niej jedynie ciemny otwór w ścianie groty. Popatrzył się znowu na runę i bez słowa ruszył w stronę jednego z tuneli, który się znajdował wprost naprzeciw tego, z którego przybyli. Farigosław w milczeniu podążył za nim.
 

farigoslaw

Szlachcic zagrodowy
IX. Zaraza w koronie cz.1/2





Zwiadowcy szli wybranym przez Coyota tunelem przez kilka godzin. Coyot po otrzymaniu od Hydry runy obronnej zmienił się nie do poznania, przez cała drogę zadawał pytania, był pełen energii i ogólnie ożył. Świecąc sobie mieczem Tomi'ego parł on do przodu z pewnością graniczącą z fanatyzmem.


- Byłem tak blisko. Mogłem pozbawić ją głowy - ekscytował się spotkaniem z Hydrą srebrny wojownik.


- Smoki zamieszkiwały te jaskinie przez setki lat. Próbowano się jej pozbyć. Odgryziono wiele jej wężowych głów. Pogorszyło to sprawę. Teraz ma ona niezliczoną ich ilość a smoki, jak widać, wyginęły.


- Tak wiele stworzeń! Z tych wszystkich bajek i legend. A teraz? Teraz się okazuje, że naprawdę istnieją! A powiedz, centaury? Też są prawdziwe? - Coyot się odwrócił idąc tyłem w kierunku ciemności.


- Nie, centaury niestety nie przetrwały próby czasu - Frigosław się zatrzymał, w obawie że idąc tyłem do przodu jego towarzysz się w końcu przewróci o wystające z ziemi skały - W archiwum Smoków jest wiele dość dokładnych opisów stworzeń, których nie zastałem za życia, jak i ich pochodzenie - zrobił przerwę, jak by nie był pewny czy kontynuować opowieść - Są też kroniki dotyczące pochodzenia Twojego gatunku. Odpocznijmy, przed nami jeszcze długa droga. - Farig usiadł na mokrym kamienistym podłożu tunelu groty. Coyota wypełniała energia wzmocniona przez pobudzoną wyobraźnię, więc nawet nie myślał o odpoczynku.


- Opowiadaj - rzekł Coyot ze zgrozą w głosie rozświetlając twarz płomieniem miecza.


- Apokryfy historii starego świata. Tak nazywano najstarsze scroll'e w naszym archiwum. Bagatelizowane, uznawane bardziej za legendy. Są tam opisani pierwsi ludzie, nie tacy jak Ty czy ja, byli to ludzie bez skazy, miłujący pokój i równowagę mocy. Są też opisy istot nie z tego świata, które zostały wygnane z Królestwa Stwórcy na własne życzenie. Przychodziły one do mieszkanek Kontynentu pod postacią ludzkich mężów. Owocem tych schadzek były pierwsze magiczne istoty - Nefilimi. Zwyczajni olbrzymi jak i Vishnuduci, których mamy dzisiaj, są w prostej linii ich potomkami. Jednak na tym się nie skończyło. Rezultatem dalszego mieszania ludzkiej krwi z krwią Nefilimów były kolejne rodzaje istot. Niektóre przetrwały, inne nie przeżywały nawet kilku dni. Po jakimś czasie wyodrębniły się dwie podstawowe linie dziedziczne - Emimi oraz Refaimi. Właśnie Emimami były centaury oraz inne chimeropodobne bestie, róznego rodzaju hybrydy w tym... smoki. Linia Refaimów najlepiej się zakotwiczyła wśród ludzi nie powodując fizycznej deformacji. Tak powstali magowie. Do tego pojedyncze przypadki pobocznych linii rodowych takich jak satyry czy ogry. W każdym razie aż taka różnorodność nie była w planach Stwórcy, spowodowała ona wielkie zaburzenie równowagi mocy jaką mamy dzisiaj.


Farigosław powstał i ruszył dalej drogą przez tunel, na końcu którego znowu pojawiło się blade rozmazane w oddali światło. Coyot przez jakiś czas stał wkopany w ziemię, zszokowany historią i próbował przetrawić wszystko i zapamiętać jak najwięcej z tego co usłyszał przed chwilą od kapłana. Lekcje Greegora nigdy nie sięgały tak daleko w przeszłość i nigdy nie zostawiły tak mrocznego osadu w tak krótkim czasie. Po jakimś czasie zmusił się do ruszenia się z miejsca i po kilku chwilach dogonił Fari'ego.


W miarę zbliżania się do światła stało się jasne że są co raz bliżej wyjścia z jaskiń. Jednak niepokojący zapach wilgotnej soli wraz z nutą jodu powodował lekki niepokój. Farigosław już wiedział że to zapach oceanu. Po chwili Coyot również zaczął czuć wibracje niesione przez skały, które przypominały rytmiczne uderzenia ogromnych mas wody, były to odgłosy uderzeń fal o brzeg.





IX. Zaraza w koronie cz.2/2





Gdy dotarli do wyjścia, ich oczom ukazał się ogrom otchłani - Południowe morze aż po horyzont, nieskończona niebieska masa wody z białymi prześwitami fal na chwilę sprowadziła hipnotyczny spokój do umysłów zwiadowców Swordów zmęczonych błądzeniem po Smoczych jaskiniach. Wyjście z groty znajdowało się kilkadziesiąt kroków powyżej poziomu morza. Przed wyjściem niczym taras widokowy znajdowała się uformowana z naturalnej półki skalnej platforma ogrodzona barierą z kamienia z wąskim przejściem i ścieżką w dół, wprost na piaszczystą plażę o szerokości nie większej niż 20 kroków.


Farigosław stojąc przy wyjściu z jaskini, zdumiony widokiem, wyciągnął z wewnętrznej kieszeni złożoną mapę Kontynentu i wciąż gapiąc się na pustą plażę powiedział:


- Inaczej sobie wyobrażałem Pola Chwały.


Coyot przykucnął dotykając ziemi jedną z dłoni i zamknął oczy. Po chwili się odezwał:


- Czysto.


W tym czasie Farig rozłożył mapę, na której szczegółowo i dość dokładnie były odwzorowane wszystkie obecne królestwa Kontynentu jak i jego obrzeża. Uderzył palcem w prawy dolny róg mapy w jedyne miejsce z zaznaczonym na niebiesko morzem.


- To by się zgadzało. Wyszliśmy za daleko na południe. Widzisz ten pas górski? To są Smocze Góry. Tu weszliśmy. A tu poniżej jest Morze Południowe. A tu jest ta plaża - wskazał palcem na długi wąski obszar biegnący pomiędzy morzem a górami. Na mapie ten obszar był zaznaczony na czerwono a w samym jego środku widniał symbol korony.


- To dlaczego nie przerzucamy wojsk tędy? - spytał oburzony Coyot - Przecież to najlepsza prosta droga. I nie ma żadnych orków.


- Z danych bionicznych uzyskanych z tego obszaru jakiś czas temu przez Stowarzyszenie Znachorów Kontynentu wynikało, że teren ten jest skażony.


- Skażony?


- Tak. Przez organizmy tak małe, że niewidoczne dla oka. Nazwano je Koronkowcem, okrzyknięto zabójczą zarazą i wszystkie Królestwa zgodnie zakazały wstępu na plaże jak i do przylegających do niej parków i lasów w obawie przed zdziesiątkowaniem swoich armii. Ponoć Koronkowce miały zabijać każde istoty już po kilku wdechach zakażonym powietrzem.


- To dlaczego wciąż żyjemy? - spytał zdezorientowany Coyot.


- Właśnie nie wiem - wzruszył ramionami Farig - ale wygląda to na szansę dla nas by dotrzeć do drugiego końca Smoczej ścieżki w zupełnie inny sposób niż zakładaliśmy na początku naszej wyprawy.


Farigosław ostrożnie zaczął schodzić w dół w kierunku plaży. Hałas krzyków morskich ptaków polujących niedaleko brzegu mieszał się z odgłosem fal. Ciepłe wilgotne morskie powietrze nie miało zapachu niebezpieczeństwa, więc Coyot również skierował się powoli w dół, w stronę morza.
 

farigoslaw

Szlachcic zagrodowy
X. Zamaskowani wojownicy cz.1/2





Szli wzdłuż linii brzegowej przez kilka godzin, aż letnie zmęczone Słońce zaczęło znikać za pasmem Smoczym Gór. Gdy zmrok zaatakował plażę, światło odbite od księżyca zaczęło się rozpływać po falach a ciepła morska bryza uzupełniała uczucie wakacyjnej przygody. Z dala od zgiełku i krzyków walk zwiadowcy szli w ciszy, napawając się spokojem i duchową jednością z naturalną koleją rzeczy. Plaża, morze, spokój - czego chcieć więcej? Horyzont w kierunku którego podążali co raz bardziej znikał w ciemności, bagatelizując najbliższą przyszłość z nieuniknioną konsekwencję coraz coś co czekało za niewidocznym już o tej porze rogiem końca pasma gór od północnej strony.


Gdy górzysty teren zamienił się w równinę weszli na porośnięta świeżą trawą ścieżkę prowadzącą na północ i zostawili ocean za sobą.


- Zbliżamy się chyba do drugiego końca Smoczej Ścieżki - odezwał się Farigosław ledwo widząc Coyota w ciemnościach nocy. Odsłonięte części ciała Vishnuduty mieniły się w blasku Księżyca w magiczny sposób. Powodowało to wrażenia oderwanie tej istoty od rzeczywistości znanej z codziennego życia.


- Szkoda że od dupy strony - znudzony długim marszem Coyot wydawał się lekko rozczarowany bezczynna wyprawą pozbawiona walk.


Po niedługim czasie pokonując co raz wyższe zarośle trawy i omijając góry wraz z nieprzyjazną nocą dwaj podróżnicy wyszli na jak się wydawało prosty równinny teren.


- Na piechotę przez zakażoną plażę? - usłyszeli głos z ciemności. Farig się odwrócił w stronę głosu, ale nie mógł dostrzec skąd pochodzi mimo lśniących zielonym blaskiem okularów, które miał na oczach. Miecz w ręku Coyota zajarzył się czerwonym ogniem. W ręku Fari'ego również zapalił się miecz, wydając plazmowe syczenie - Spocznijcie żołnierze Swordów - kontynuował głos.


Szelest liści z rzadko rozmieszczonych na podmokłych terenach drzew dobiegł tym razem gdzieś zza pleców, więc całkowicie zaskoczeni towarzysze intuicyjnie przybrali postawę obronną plecami do siebie. W tej samej chwili w świetle iskrzących magią mieczy zaczęli się pojawiać ubrani w czarne kimono zamaskowani wojownicy. Jeden z nich najbliżej wysunięty wyciągnął dłoń na znak pokojowego nastawienia. Wystający zza pleców uchwyt katany wskazywał na przynależność do korpusu ninja, elitarnej jednostki gildii New Millenium Swords. To że zaskoczeni zwiadowcy do tej pory zachowali życie również wskazywało że ninja ma pokojowe zamiary.


- Nazywam się Stanley. Jesteście bezpieczni.


Stanley7 był jednym z czołowych dowódców dowodzących korpusem ninja. Jego obecność w takim miejscu w nocy wskazywała, że sami nie bardzo wiedzieli gdzie są. Raczej nie była to straż tylko patrol zwiadowczy.


- Udowodnij - wyzywająco wyszeptał Farigosław. Stanley kilka razy lekko uderzył się w prawy bark, na którym był umieszczony owalny kamień szlachetny. W świetle księżyca nie miał on określonego koloru, wydawał się przezroczysty. W środku mienił się on jak się wydawało jakimś magicznym szarym dymem. Z każdej strony z wysokiej trawy i zza drzew wyszło kilka zamaskowanych wojowników. Miecz w ręku Fariego zniknął. Coyot wciąż nieufnie świecił mieczem przed sobą udając że jest potrzebny jako pochodnia. Gdy sytuacja się wyjaśniła a napięcie zostało rozładowane Farig spytał:


- Czy wiecie coś na temat końca Smoczej Ścieżki? Spodziewaliśmy się spotkać tu generała DarkMarcinusa.


Wszyscy razem ruszyli dalej przez trawę.


- Smocza Ścieżka jest czysta aż po kres - odpowiedział Stanley - Na całej jej długości nie ma zasadzek orków. Można przerzucać wojska.


- Jak daleko jesteśmy od ścieżki - spytał Coyot. Stanley spojrzał niepewnie na Coyota jak by był obcy. Farig zdążył się przyzwyczaić do jego niezwykłego wyglądu więc umknęło mu żeby się przedstawić.


- Jestem Farigosław, jestem nowy. A to jest Coyot - nasz dowódca sztabowy.


- Tak, słyszałem - odpowiedział Stanley i kontynuował - Ścieżka jest całkiem blisko. Już stąd można wystrzelić flary.


Coyot uniósł miecz do góry i z jego płonącego ostrza wystrzeliły w niebo kolejno trzy kule czerwonego ognia, dając znać armiom na drugim końcu Smoczej Ścieżki że droga jest wolna.





X. Zamaskowani wojownicy cz. 2/2





- To jak to jest? Gdzie jest Dark? - nie poddawał się Farig.


- Nie uwierzysz. Uderzył prosto ścieżką wzdłuż Smoczych Gór z małym oddziałem ninja, żeby się upewnić że jest bezpiecznie i powiadomić nasze wojska na jej początku - odpowiadał Stanley, mierząc wzrokiem kapłana, jak by próbując wyczuć jakim jest człowiekiem. Ostrożność wojowników z korpusu była równie wielka jak ich odwaga i poświęcenie.


- Nie schlebiaj sobie - kontynuował ubrany cały na czarno generał jak by czytając w myślach Fariego - Dla mnie wyglądasz jak zwykły oszołom, gdy by nie Twój towarzysz nasze straże poderżnęły by Ci gardło zanim byś zdążył przemienić się w bestię. Za to on - skinął głową na idącego nieco z tyłu Coyota - Rzuca się w oczy. Nietypowa istota - ostatni ze swego gatunku.


- Tak, prawdziwy diament - wyszeptał sam do siebie nieco zniesmaczony Farig po czym już znacznie głośniej spytał - Podobno macie tu już założony obóz, daleko jeszcze?


- Nie zdążysz się obejrzeć. Jeszcze wspomnisz z nostalgią te czasy, gdy mogłeś w spokoju i spacerkiem przemierzać niewypaloną polną ścieżkę przy świetle Księżyców.


Pomimo mrocznego czarnego wyglądu zamaskowanego Stanleya nie sposób było nie docenić jego romantycznego sposobu rozumowania. Farig uniósł głowę do góry, gdzie na czarnym tle nieba niczym dwa naleśniki, srebrnym blaskiem patrzyły na niego dwa księżyce, jeden większy od drugiego.


Nagle w oddali seria rozbłysków odwróciła uwagę wszystkich zwiadowców od spokojnej ciszy. Po chwili po niebie rozległ się szerokim echem dźwięk serii grzmotów.


- Przyzwyczajajcie się - z uśmiechem w oczach wypowiedział generał w czarnej masce widząc zaskoczenie na twarzach zwiadowców, po czym dodał mrocznie - Witamy na Polach Chwały.
 

farigoslaw

Szlachcic zagrodowy
XI. Pola chwały cz. 1





Gdy dotarli do obozu po drugiej stronie ścieżki, na niebie zaczęły się pojawiać pierwsze czerwone promienie wschodzącego Słońca i już po niecałej godzinie czerwony dysk pojawił się w całej okazałości nad linią horyzontu dobijając blask gasnących Księżyców. Przez całą drogę gdzieś daleko na Wschodzie było słychać odgłosy wciąż toczących się walk wprowadzając idących trawiastą ścieżką wojowników w co raz bardziej mroczny nastrój.


Obóz niewiele się różnił od typowego obozu Swordów, jaki Coyot zdążył zwiedzić na swojej drodze. Opuszczone częściowo zniszczone przez walki osiedle drewnianych domów z nowymi przybudowami z kamienia przypominające bunkry oraz świeżo postawiony kolczasty płot i zasieki. Wejście do obozu stanowiła stara brama wciśnięta pomiędzy dwie kamienne wieże sygnałowe. Na każdej z wież umieszczone były niebieskie sztandary gildii z mieczami w kształcie litery "X". Ścieżka którą przyszli łączyła się z drogą gruntową która mijała obóz z południowej strony i tylko w kilkudziesięciu krokach od bramy była zabrukowana starą kostką.


W milczeniu weszli do środka. Na bramie stało dwóch lekkozbrojnych wartowników, którzy przywitali Stanleya skinieniem głowy.


- Odpocznijcie - odezwał się dowódca korpusu - Zaczekamy na pozostałych i zrobimy naradę - wskazał ręką na bunkier na samym środku z napisem "SZTAB". Po czym się skierował z powrotem do bramy wejściowej.


Farigosław podszedł do budynku sztabowego i oparł się plecami o ścianę po czym zsunął się po niej na ziemię mokrą od porannej mgły. "Przydało by się wreszcie trochę snu" - pomyślał i zamknął oczy. Lecz kolejna seria grzmotów, tym razem gdzieś niedaleko, sprawiła że ziemia zadrżała a skok adrenaliny zmusił go do otwarcia oczu. Wtedy zauważył że podekscytowany Coyot biegnie w stronę zachodniej wieży strażniczej. "Boże skąd w nim tyle energii" - zdziwił się Farig i znowu zamknął oczy.


Coyot zniecierpliwiony wbiegł po prowizorycznych drewnianych schodach na górę i wyjrzał na zewnątrz. To co zobaczył sprawiło że zastygł sparaliżowany.


Ogromne połacie terenu, bezkres nowych nieznanych dotąd ziem wschodnich, wszystko stało w płomieniach. Kłęby czarnego dymu niczym smoliste chmury zakrywały linię horyzontu, w kilkuset krokach od obozu cała ziemia wyglądała na wypaloną. Niebo od południa do północy błyskało jak podczas burzy i podczas mocniejszych dłuższych rozbłysków Coyot zobaczył szare smoki ziejące ogniem na oddziały piechoty które z tej odległości wyglądały na duże skupiska mrówek. Próbował


policzyć ale ciągle się przemieszczały po niebie i podczas każdego kolejnego rozbłysku były gdzie indziej. Co chwilę z ziemi w stronę smoków wystrzeliwały kule ognia i błyskawice i nawet z tej odległości cały obraz sprawiał wrażenie apokaliptycznej walki ostatecznej o której się uczył w szkole Vishnu.


- Generale - usłyszał głos z tyłu. Lekkozbrojny strażnik przy wejściu wyprowadził go z paraliżu - Dowódcy się zbierają w Sztabie. Za chwilę się odbędzie narada.
 
Do góry