Pola Mroku
Wszystkie opisane wydarzenia są wymysłem autora a postacie w nich przedstawione są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistości jest przypadkowe.
PROLOG
Historia ta, tak jak wiele innych, zaczyna się w chwili narodzin. W niewielkiej wiosce plemiennej Vishnudutów, w roku pustynnego wilka, w rodzinie radży z rodu Narayanów przyszedł na świat obywatel, los którego miał być przesądzony zgodnie z tradycją osady kurczowo trzymającej się starych dogmatów.
Tak jak każde dziecko w osadzie od wielu pokoleń, chłopiec otrzymał imię opiekuna duchowego, zwierzęcia mocy, którego totem sprawował patronat kiedy przyszedł na świat.
- Coyot, obiad!
Rodzice chłopca z racji elitarnego statusu byli niezwykle zajęci sprawami mieszkańców więc mały Vishnuduta do trzydziestego roku życia był wychowywany głównie przez wynajętych opiekunów i dobrze opłacanych nauczycieli mających zaszczepić w nim dumę i szacunek do własnego pochodzenia. Spowodowało to skutek nieco odmienny od zamierzanego. Gdy jego rówieśnicy mieli przed sobą jeszcze wiele lat biegania i zabaw, młody Coyot musiał się uczyć, głównie historii, sięgającej wstecz tak daleko, że wydawała się nie mieć początku.
Wioska Narayanów była położona w ujściu rzeki Saraswati i została odkryta przez mieszkańców Kontynentu dopiero za czasów walk imperium Born To Die przeciwko separatystom Constantii, gdy założyciele rebelii zostali zepchnięci na wschodnie rubieże ziem GVG, które przed tym uważano za niezamieszkałe. Wygląd tych istot tak przeraził żołnierzy Kontynentu, ze żadna ze stron nie podjęła próby zajęcia osady. Dorosły Vishnuduta miał ponad 2 metry wzrostu, skórę w kolorze szlachetnego srebra i posiadał z reguły trzy pary pokaźnie umięśnionych rąk. Poza tym każdy przedstawiciel tej rasy, niezależnie od płci, był świetnie wyszkolonym wojownikiem potrafiącym zrobić użytek z każdej z sześciu kończyn mistrzowsko władając jednocześnie kilkoma rodzajami broni.
- Coyocie, ile można cię wołać?! - jedwabny głos opiekunki stawał się coraz bardziej nerwowy - poskarżę się na ciebie ojcu!
Obawa przed karą zawsze działała w magicznie niezawodny sposób, śmiech dzieci słyszany w oddali ucichł i na skraju pola pokazał się potomek radży, który biegnąc w stronę wołającej go opiekunki, z daleka wyglądał jak mała niebieska kulka. Młodzi Vishnuduci do osiągnięcia dojrzałego wieku mieli jasnoniebieski kolor skóry i mając niewiele ponad metr wzrostu oraz niespotykaną u innych ras ilość kończyn górnych, rzeczywiście wydawali się bardziej "okrągli" od ich starszych pobratymców. Reguła sześciu rąk miała pewne wyjątki. Raz na jakiś czas przychodził na świat osobnik który miał osiem rąk, ot tak po prostu. Przy czym dodatkowa para rąk nie była w żaden sposób zdeformowana a wojownicy tacy byli szczególnie cenieni na polu walki czy podczas polowań, gdyż mieli dość znaczącą przewagę nad każdym innym wojownikiem z tego gatunku. Właśnie takim wyjątkowym dzieckiem był Coyot. Czas przeznaczony na zabawy spędzał on w towarzystwie dzieci wysoko postawionych urzędników plemienia, którzy z racji pochodzenia byli wyrozumiali i pokornie przyjmowali odmienność w wyglądzie Coyota, jednak w miarę upływu czasu jego rodzice co raz bardziej się martwili o to jak będzie traktowany przez innych uczniów w Szkole Nauk Vishnu, do której zgodnie z tradycją musiał się udać każdy młody Vishnuduta w wieku trzydziestu lat niezależnie od pochodzenia, gdzie miał przyswajać wiedzę poprzednich pokoleń przez następnych trzydzieści lat.
Jak się okazało obawy rodziców Coyota były uzasadnione. Już od pierwszych zajęć w Szkole mniej ogarnięci dzieci przedstawicieli niższych kast potrafili w dość nieprzyjemny sposób naśmiewać się z małego radży, najbardziej był on nielubiany przez kolegów z tego samego rocznika, którzy tak jak on nosili imię Coyot, a z racji młodego wieku żaden z nich nie posiadał jeszcze drugiego imienia.
Trzeba tu wspomnieć, że ośmioramiennych mieszkańców krainy wyróżniała nie tylko lepsza sprawność fizyczna, ale byli też lepsi we wszystkim, wszystko mieli "bardziej" niż inni. Tak i Coyot był bardziej inteligentny i bystrzejszy od innych uczniów, lepiej i szybciej przyswajał każde nauki od filozofji po strategię czy sztuki walki. Miało to też i swoją ciemną stronę. Potrafił on być bardziej niecierpliwy, szybko się irytował a gdy dokuczano mu na przerwach łatwiej niż inni wpadał w złość i potrafił wszczynać przepychanki czy nawet bójki ze starszymi od siebie uczniami, które bezwzględnie zawsze wygrywał, po czym był karany przez wychowawców, dając do myślenia rodzicom, którzy wiązali z jego przyszłością wielkie nadzieje.
Czas mijał, kolor skóry chłopców nabierał coraz bardziej srebrzystego odcienia a zbliżające się zakończenie Szkoły dawało nadzieję na nowe przygody. Coyot w wieku 58 lat zdążył stworzyć sobie wielu nowych wrogów. Wielu dawnych dokuczników wybrali już sobie drugie imię, a dawne konflikty już dawno zostały zapomniane. Jak na ironię, naprawdę poważnym zagrożeniem okazali się dawni przyjaciele z dziecięcych lat, których przyszłość po ukończeniu Szkoły była niepewna z racji dużego nadmiaru przyszłych urzędników w stosunku do ilości wysokich stanowisk do obsadzenia.
W międzyczasie kontakty z innymi narodami z zachodu stawały się coraz bliższe. Vishnuduci z niższych kast nie koncząc Szkoły opuszczali osady i zatrudniali się jako najemnicy w armiach zachodnich królestw. Nigdy przed tym w całej znanej historii żaden Vishnuduta nie zabił drugiego. Teraz z daleka od domu stawali oni naprzeciw sobie jako najemnicy przeciwnych stron.
Coyot nauczył się w dużym stopniu kontrolować wybuchy gniewu i choć stał się bardziej rozważny, jego wcześniejsze dokonania wyrobiły mu opinię nerwusa i rozrabiaki. Warto wspomnieć że każda dziewczyna w jego wieku marzyła o tym by zostać jego wybranką głównie z powodu jego statusu, ale i jego błyskotliwość była nie bez znaczenia jak i to że jego dodatkowa para rąk działała paniom na wyobraźnię.
Niestety, wspomniany wcześniej wpływ Zachodu działał w obie strony. I tak jak niebiescy wojownicy wyjeżdżali tam by walczyć, tak i w ich osadach coraz częściej się pojawiali przybysze z innych krain, głównie kupcy i posłowie. Wśród nich byli i przedstawicieli ras, nigdy dotąd nie spotykanych na tych ziemiach. Tak pewnego ciepłego dnia lata, Coyot pojawił się w Szkole prawie godzinę przed rozpoczęciem zajęć co nie zdarzało się nigdy wcześniej. Nie witając się ze strażnikiem przy wejściu przeszedł przez główny hol szybkim krokiem patrząc przed siebie i mijając korytarz gdzie miał mieć dziś zajęcia praktyczne z medytacji, skierował się prosto w stronę sal wcześniejszych roczników, gdzie już czekało na korytarzu kilku najmłodszych uczniów. Zaspani nie od razu zwrócili uwagę na starszego kolegę, który niczym golem z kamienną twarzą zbliżał się w ich stronę coraz szybszym krokiem. Dopiero gdy był w paru metrach od pierwszego z nich w jednej z jego potężnych rąk pod wpływem pierwszych przebijających się przez kryształowy dach promieni Słońca błysnęło ostrze krótkiego miecza.
[...Szanowny Czytelniku! Jeśli oceniasz swoją tolerancję przemocy jako poniżej średniej, to proszę pomiń następny rozdział dla własnego dobra!...]
Zaskoczony wyraz twarzy ucznia zamarł na jego opadającej głowie po czym reszta jego ciała z hukiem uderzyła o marmurową podłogę korytarza. Coyot nie zwolnił kroku. Pozostali uczniowie, obecni na korytarzu, natychmiast się obudzili, jednak widok wypływającej niebieskiej cieczy z leżącego bez głowy ciała ich kolegi na chwilę sparaliżował kolejne ofiary niedoszłego radży. Ta chwila wystarczyła, żeby przebić na wylot kolejnego z młodziaków w okolicy serca. Gdy prawie martwe ciało ucznia jeszcze zwisało bezwładnie na mieczu, pozostałych kilku uczniów, wyrwani z paraliżu przez instynkt samozachowawczy, rzucili się do ucieczki w przeciwną stronę korytarza do wyjścia z drugiej strony gmachu. Coyot z impetem wyrwał miecz z krwawiącego trupa i ten osunął się na podłogę, w jego oczach można było dostrzec zmieszanie lekko zmoczone łzami i śladami kropli niebieskiej krwi. Coyot widząc że zabrakło innych potencjalnych ofiar odwrócił się i skierował w stronę wyjścia tą samą drogą, którą tu przybył. Przy wyjściu minął
strażnika, który na swoje szczęście zafundował sobie poranną drzemkę, siedząc na murku nie mając pojęcia co się przed chwilą wydarzyło.
[...Wcześniej, tego samego poranka...]
Tego dnia Coyot obudził się w śpiewająco dobrym nastroju, otworzył oczy i rozejrzał się po sypialni urządzonej w różnych odcieniach różu.
"Co jest nie tak z tymi babami" - pomyslał, gdy jego wzrok sie zatrzymał na wciąż śpiącej obok dziewczynie. Amelia Fox (*lisica) była córką radży najbliżej położonej wioski Vishnudutów. W tamtej chwili, patrząc jak beztrosko śpi obok niego po wspólnie spedzonej nocy, Coyot wiedział że to właśnie w jej towarzystwie chce spędzić swoje życie, dzieląc wszystkie te momenty szczęścia, na dobre i na złe. Podniósł z łóżka, podszedł do pastylowych zasłon i wyjrzał za okno.
- Bogowie, toż to juz dawno po wschodzie! - zerwał w biegu zwisające z oparcia fotela slipy treningowe i rzucił się w stronę drzwi wyjściowych, zapominając pożegnać się z ukochaną.
Wyrzuty sumienia towarzyszyły mu przez całą drogę do Szkoły, mimo to nie mógł pozwolić sobie na olanie jedynej praktycznej lekcji medytacyjnej w tym miesiącu, której gościem honorowym miał być prawdziwy kapłan zakonu Smoków, nijaki greegor, który zupełnie przypadkowo i nieodpłatnie po upadku Zakonu, został zwerbowany przez Rektora niecałe pół roku temu. Zajęcia praktyczne z medytacji były ulubionym przedmiotem Coyota, ponieważ czuł on że jest to coś, czego najbardziej brakuje mu do osiągnięcia całkowitej równowagi mocy, o której opowiadał kapłan na swoich lekcjach. Biegnąc przez pola nie mógł myśleć o niczym innym. Po wyjściu z portalu Mrocznego Przejścia (jedna z najbardziej przydatnych innowacji wprowadzonych przez Zachód Kontynentu), można było od razu dostrzec gmach Szkoły. Kontynuując wyścig z czasem, niecierpliwy Coyot rzucił się w pogoń za wschodzącym nad horyzontem, co raz wyżej, Słońcem. Dopiero gdy do placu przed główną bramą pozostało nie więcej niż sto metrów, tłum i ogólne zamieszanie (większe niż zwykle po rozpoczęciu zajęć) zwrócił jego uwagę na tyle że się zatrzymał na chwilę, po czym niepewnym krokiem ruszył dalej w kierunku Szkoły. Kiedy się znalazł w zasięgu strzały wystrzelonej z łuku (*około 30 metrów), został on również zauważony przez zebranych na dziedzińcu, i kilku dorosłych Vishnudutów ruszyło w jego stronę. Coyot nieświadomy tego co się stało nie zatrzymał się i spokojnie szedł w ich stronę zaciekawiony niecodziennym rozkładem. Gdy byli już całkiem blisko dostrzegł czerwone odznaczenia na przypinkach ich płaszczy po prawej stronie przy barku a pod płaszczem dało się dostrzec zbroje zrobione z łusek w kolorze srebra. Byli to strażnicy prawa, coś w rodzaju policji czy służb porządkowych znanych z tego że pojawiali się tam gdzie działo się coś poważnego, wszystkie poważne spory wewnętrzne mające znamiona konfliktu były rozstrzygane i żegnane za pomocą tej kasty bezwzględnych wojowników. Coyot nigdy przed tym nie miał okazji zobaczyć tak liczebnego oddziału organów ścigania i to w pełnym ekwipunku bojowym, bowiem byli oni uzbrojeni "po zęby", na tyłach oddziału szli łucznicy dalekosiężni a na samym końcu kroczył mistrz pościgowy prowadzący na smyczach dwa lamparty szablozębne. Zaraz za nim, nieco obok, stroniąc od zabójczych zwierząt, Coyot zauważył naczelnego Szeryfa Straży, który trzymał w dłoniach kajdany. Osiem stalowych obręczy wskazywały jednoznacznie dla kogo miały być przeznaczone. Nie mając żadnej własnej broni (osobista broń była przyznawana przez radżę dopiero po zakończeniu Szkoły Nauk Vishnu) uzbrojony jedynie w slipy oraz amulet totemu Coyot odruchowo ścisnął talizman gotowy do odparcia ataku zbliżających się Strażników. Gdy byli już całkiem blisko, rozeszli się po bokach, tworząc rodzaj okrążenia znany Coyotowi z lekcji strategii, w taki sposób że na linii frontu ewentualnego starcia znalazły się dwa lamparty, których tresowano w jedynym celu - zabijania na rozkaz.
- Panowie - Coyot lekko się ukłonił okazując szacunek Stróżom Prawa.
- No i się doigrałeś, synu radży - wycisnął przez zęby Szeryf Leopold Lampart nie kryjąc satysfakcji z chwilowej dominacji nad synem urzędnika.
- No nie wierzę, ta cała hucpa z mojego powodu? Można wiedzieć co za zaszczyt mnie kopnął tym razem? - na twarzy Coyota pojawił się ironiczny uśmiech.
- Zaraz na komisariacie porozmawiamy o kopaniu, w cztery oczy - Szeryf mrużąc wzrok nie przestawał okazywać zadowolenia z zaistniałej sytuacji.
- Po co ten sadyzm? Wyjaśnijmy całą sprawę... aaa właściwie wyjaśnijcie mi, bo odnoszę wrażenie że wiecie o czymś, o czym ja nie wiem - ironiczny uśmiech na twarzy Coyota w międzyczasie zmienił się w grymas zmieszania i po jakimś czasie stawiania czoła ryczącym lampartom przypominał już minę fobicznego strachu.
Bez słowa Szeryf Straży zbliżył się do Coyota i jak by niedowierzając w brak oporu z jego strony założył kajdany po kolei na każdą z jego ośmiu nadgarstków.
Wieczorem tego samego dnia Coyot w areszcie domowym po obiecanym spotkaniu w cztery oczy z Szeryfem Straży i po rozmowie z ojcem wiedział już o co chodzi. Oskarżono go o bezprecedensowe morderstwo ze szczególnym okrucieństwem dwóch uczniów Szkoły. Najwyższą przewidzianą karą w prawie Vishnu było wygnanie. Ustawa ta była tak starego pochodzenia, że ostatnio zastosowano ją ponad dwie epoki temu wobec szpiega z królestwa Vide, którego (o ironio!) przyłapano na kradzieży pomidorów z plantacji radży, zginął tego samego dnia zjedzony przez smoka ze wschodnich rubieżów Kontynentu. Jednak od tego czasu sytuacja geopolityczna uległa znaczącej zmianie czego nie można było powiedzieć o prawie Vishnudutów.
- Chyba nie myślisz poważnie że to zrobiłem? - bezskutecznie próbował przekonać ojca Coyot.
- Wiadomo, że nie celowo - radża wydawał się być oderwany od rzeczywistości w niezrozumiały i pozbawiony logiki sposób - Są świadkowie którzy widzieli Cię dziś rano jak wchodziłeś do szkoły, ze miałeś broń, widzieli jak mordowałeś.
- Czy Amelia pytała o mnie?
- Amelia? Amelia z Foxów? A czemuż to?
- Nie no tak tylko pytam - spuszczając wzrok, odpowiadał syn radży.
Pytał o nią kilka razy, jednak nikt nie potrafił mu odpowiedzieć zgodnie z jego oczekiwaniami.
Amelia była starsza od Coyota o 3 lata, była po Szkole i już miała wybrane drugie imię, zgodnie z tradycją jej rodzimej osady. Ich związek w świetle prawa był nielegalny z racji tego, że Coyot miał 58 lat i miał osiągnąć wiek pełnej dojrzałości dopiero za dwa lata.
- Słuchaj, tak między nami, zapomnij o niej. Masz teraz o wiele poważniejszy problem. Na szczęście, czasy mamy takie jakie mamy.
- Masz rację - o potędze tego zwrotu uczył się na lekcjach teorii mistrza greegora. Nie to że greegor był zdolnym nauczycielem, ale potrafił się spóźnić pół godziny na swój własny wykład, zastając na auli kilku uczniów, w tym Coyota. Po czym wchodził na mównicę niczym rozczochrany blondyn w niebieskiej koszulce pomimo zabójczej dla jego gatunku temperatury otoczenia około -50 stopni C i zwrotem "Czy coś mnie ominęło?" potrafił wyczyścić wszystkich pozostałych uczniów z sali. Wszystkich... Poza Coyotem. Po cichu go za to nie lubił bo, zgodnie z kontraktem, musiał przez godzinę opowiadać mu o mocy ostatnich Smoków.
- Synuś, niedługo gwiazdka...
- Przecież mamy środek lata...
- Nie przerywaj mi. Nie wiem czy będzie jeszcze okazja - wyciągnął jedną z sześciu dłoni i w jej srebrzystym blasku Coyot zobaczył niebieski kamień szlachetny. Kamienie te, noszone w przypince płaszcza, stanowiły dowód reprezentacji Vishnudutów w zachodnich królestwach Kontynentu.
- A więc wygnanie - wziął kamień z ręki ojca.
- Niestety. Tak bardzo mi przykro - odwrócił się i w pospiechu opuścił pokój przesłuchań.
Wtedy po raz pierwszy w życiu Coyot odczuł samotność, został kompletnie sam.
Już następnego dnia wyrok został oficjalnie zatwierdzony i gdy Słońce osiągnęło zenit musiał opuścić osadę, udając się na zachód.
- Ej, Coyot - usłyszał ciche wołanie z zarośli idąc wzdłuż pola uprawnego. Mimo szepczącego tonu rozpoznał głos przyjaciela.
Coyot Astra był najwierniejszym towarzyszem naszego Coyota z najmłodszych lat. Był jego rówieśnikiem i mimo niskiego pochodzenia z racji tego że był synem opiekunki radży zawsze był gdzieś obok. Coyot często zazdrościł mu tego że nie musiał się uczyć czy chodzić do Szkoły i chętnie spędzał czas na rozmowach z nim poznając świat w każdej jego postaci.
- Astra? Powaliło Cię? Też chcesz się udać na wygnanie?! - od momentu ogłoszenia wyroku żaden Vishnuduta nie miał prawa utrzymywania legalnych kontaktów z wygnańcem pod groźbą najwyższej kary.
- Wiedziałem że się udasz na zachód - wydostając się z cierni, cały w powbijanych kolcach ale jak zawsze z zadowolonym wyrazem twarzy - na twoim miejscu wrócił bym tam i tym mieczem dobił resztę tych debili.
- Boże, ale ty jesteś nienormalny! Naprawdę uważasz, że zarżnąłem te dzieciaki z zimną krwią?!
- A nie? No to tym bardziej powinieneś wrócić. Jesteś synem radży, mają cię słuchać.
- Nie gadaj bzdur! Mówisz o jakiejś dyktaturze. Właśnie dlatego to nie ty ani ja nie jesteśmy u władzy, tylko starsi i mądrzejsi.
- Wiesz co Coyot, może nie jestem tak mądry jak ty, ale myślę, że jednak jesteś szalony.
cdn